[quote]Szykujmy się na przewrót i zamieszki w tym dniu, a w ich konsekwencji na zajęcie budynków rządowych. Nie podpalajmy przypadkowych samochodów, podpalajmy wozy transmisyjne reżimowych mediów - napisał w internecie radny PiS Tomasz Mędrzak.
Jego wpis cytuje "Gazeta Wyborcza". Przypomina również, że radny Mędrzak jest fanem skajnie prawicowego Obozu Narodowo-Radykalnego.[/quote]
:D:D:D
-
-
11 Listopada-POLAKU NIE ZAPOMNIJ!
Red&White, temat jak najbardziej odpowiedni.
Dokończę tylko sprawę przeciągającej się do połowy listopada 1918 roku wizyty Romana Dmowskiego w Waszyngtonie. Dmowski pisze dlaczego zbyt wczesny rozejm nie jest dla Polski korzystny. Opisuje drugą swoją rozmowę z prezydentem Wilsonem, i warunki kapitulacji państw centralnych.
--
[i]W drugiej połowie października 1918 roku zwycięstwo sprzymierzonych nad Niemcami było już faktem (1). Pozostawało tylko pytanie, jak z nieprzyjacielem skończą. Naturalny, logicznie narzucający się koniec - po złamaniu nieprzyjaciela, który nie zaznał prawie wojny u siebie, a dał ją innym silnie odczuć na ich ziemi, pójść w głąb jego kraju, wkroczyć do jego stolicy i tam dyktować pokój - oznaczał trwanie jeszcze przez jakiś czas operacyj wojennych. Dobrych kilka tygodni trzeba by było na przemaszerowanie sprzymierzonych pod dowództwem Focha do Berlina i armii jenerała Franchet d'Esperey z południa na Budapeszt do Wiednia, Pragi i Warszawy.
Takiego końca wojny chciała Francja, taki koniec wojny rychlej przyniósłby ostateczny pokój, oszczędzając wielu niepotrzebnych komplikacyj, między innymi i Polsce. Szła wszakże wytężona robota, żeby do takiego końca wojny nie dopuścić. Widoczne były wysiłki skierowane ku temu, żeby miast wielkiego zwycięstwa sprzymierzonych nad Niemcami osiągnąć wewnętrzny przewrót polityczny w Niemczech, zwycięstwo, jak mówiono, demokracji. Głównym terenem tej roboty były Stany Zjednoczone (2).
Jeden z moich znajomych, zajmujący wybitne stanowisko w Ameryce, a sprawie polskiej życzliwy, radził mi w owym czasie poznać się z P. Brandeisem (3) wielkim dygnitarzem amerykańskim, zasiadającym w Sądzie Najwyższym, a zarazem znanym syjonistą. Mówiono o nim, że jest w bliskich stosunkach z Wilsonem i należy do głównych jego doradców. Uważając, że to może być interesujące, zgodziłem się pójść z moim znajomym do sędziego najwyższego. Umówiliśmy się na popołudnie najbliższej niedzieli (4).
Właśnie w ową niedzielę rano gazety przyniosły słynną notę Wilsona do Niemców (5), w której, na żądanie pokoju z ich strony, prezydent Stanów Zjednoczonych zapytywał, w czyim imieniu przemawiają (czy w imieniu rządu, czy ludu niemieckiego), czy gotowi są natychmiast ustąpić z cudzych ziem przez nich zajętych i wynagrodzić szkody przez nich wyrządzone. Nota owa była złym zwiastunem: wyglądała z niej zapowiedź natychmiastowego, przedwczesnego pokoju, o ile lud niemiecki przemówi.
Gdyśmy weszli po południu do Brandeisa, leżał przed nim na biurku rozłożony dziennik. Powitał nas promieniejący.
- To już koniec wojny! - zawołał stukając palcem w kolumnę dziennika, zawierającą notę Wilsona.
Miałem przed sobą triumfującego zwycięzcę.
Gdy zauważyłem, że to niekoniecznie jeszcze jest koniec wojny, odpowiedział:
- Nie, panie, po tej nocie dalsze trwanie wojny jest niemożliwe...
P. Brandeis miał słuszność. Później, po powrocie do Europy, rozmawiałem z jednym z młodszych oficerów francuskich, bohaterem ozdobionym licznymi odznaczeniami.
- Nota wilsonowska - mówił mi - odebrała ducha armii. Myśmy wszyscy gotowi byli zginąć, nie liczyliśmy, że żywi z tej wojny wyjdziemy, uważaliśmy śmierć w boju niejako za konieczność, ale byliśmy z tą koniecznością pogodzeni i nie odbierała nam ona dobrego humoru. Z chwilą atoli, gdy się ukazała ta przeklęta nota, każdy sobie powiedział: a więc to już kwestia kilku dni, czy paru tygodni; głupio byłoby właśnie w tych kilku dniach zginąć. I każdy zaczął myśleć o tym, żeby wyjść żywym. Byliśmy zdemoralizowani...
Tak, p. Brandeis miał słuszność. Dobrze wiedzieli, co robią ci, którzy Wilsonowi tę notę doradzili.
Zacząłem szukać najkrótszej drogi dostania się z powrotem do Europy. Statki pasażerskie chodziły rzadko i wlokły się dziesięć dni z Nowego Jorku do Bordeaux. Do Ameryki dostałem się szybko, dzięki uprzejmości Hoovera (6), który mię zaprosił, żeby z nim popłynąć na "Mauretanii", będącej wówczas transportowcem amerykańskim. Tym razem wybawił mnie z kłopotu p. Tardieu (7), zajmujący stanowisko wysokiego komisarza francuskiego w Stanach Zjednoczonych. Ofiarował mi wspaniały apartament na jednym z najlepszych statków, "La France", który również służył Amerykanom za transportowiec i który w krótkim czasie odpływał do Brestu.
Tymczasem byłem w Nowym Jorku świadkiem ciekawego widowiska. Dzienniki przyniosły fałszywą wiadomość, że rozejm z Niemcami już zawarty (8). Natychmiast zmobilizowano manifestację na cześć pokoju. Przez ulice ciągnął tłum, złożony w głównej masie z Żydów, brudny, uzbrojony w patelnie, pokrywy od garnków i rondli i wszelkie inne możliwe blachy, bijący blachami w blachy i wydający dzikie okrzyki. To już nie była Ameryka ani Europa, jeno co najmniej Afryka.
-- Czy to tak ma wyglądać triumf demokracji i pacyfizmu? - zapytałem siebie...
Pojechałem ostatni raz do Waszyngtonu, by pożegnać się z prezydentem. Tam mi pokazano tekst konwencji rozejmowej z Niemcami, mającej być niebawem podpisaną. Wojna kończyła się już faktycznie, kończyła się w ten sposób, że Europa Środkowa, którą zwycięzcy mieli przebudowywać, nie znajdowała się w ich rękach.
Konwencja zawierała dwa artykuły dotyczące Polski. Jeden zapewniał sprzymierzeńcom komunikację z Polską przez Bałtyk i ujście Wisły, czyli przez Gdańsk. Była to jedyna logiczna rzecz w tym całym nielogicznym położeniu, w jakie rozejm Polskę postawił. I dlatego prawdopodobnie nie została potem wykonana...
Drugi zobowiązywał Niemców do natychmiastowego ewakuowania wszystkich zajętych podczas wojny terytoriów. Stanęło mi przed oczyma położenie Polski. Wojska polskiego właściwie w kraju nie ma, alianci ze swoim wojskiem nie przyszli, wojsko niemieckie usuwa się do Niemiec, a na jego miejsce wlewa się fala bolszewicka ze wschodu.
Udałem się natychmiast do Lansinga (9) i zażądałem uzupełnienia tego artykułu zastrzeżeniem, że na wschodzie ewakuacja wojsk niemieckich nastąpi dopiero wtedy, gdy państwa sprzymierzone tego zażądają. Chodziło mi o zyskanie na czasie dla uzbrojenia Polski jako tako. Przecie mieliśmy zapewnioną komunikację przez Gdańsk...
Wiedziałem, że tym sposobem ułatwiam na razie opanowanie kraju żywiołom, które w ciągu wojny szły przeciw nam i przeciw państwom sprzymierzonym. Jednakże, lepsze było to niż zalew bolszewicki. I zdaje mi się, żem zrobił dobrze (10). Przez pewien czas Polska była odgrodzona od sowieckiej Rosji pasmem ziemi zajętym przez wojska niemieckie, co dało krajowi możność zrobienia pierwszych kroków organizacyjnych. Inna rzecz, że można było z tego czasu lepiej skorzystać.
Zaproszono przedstawicieli państw sprzymierzonych do Senatu, na posiedzenie, na którym prezydent Wilson miał przedstawić warunki rozejmu. Gdym siedział tam wśród senatorów amerykańskich i słuchał mowy prezydenta, przychodziły mi smutne refleksje. Wśród tych poważnych mężów wielkiej republiki wyjątkami byli ludzie zdający sobie sprawę z tego, co się dzieje w Europie. Ja wśród nich znałem tylko jednego takiego, sędziwego senatora Partii Republikańskiej, Lodge'a (11). Ta partia miała kilku ludzi realnie patrzących na położenie międzynarodowe, jak Elihu Root (12), jak wreszcie były prezydent Roosevelt (13), z którym o tej wojnie rozmawiałem na krótko przed jego śmiercią. Ale ona teraz nie miała wpływu na politykę zewnętrzną Stanów Zjednoczonych.
Głos ma Wilson. Ten idzie do ustanowienia pokoju powszechnego i sprawiedliwości między narodami pod egidą Ligi Narodów, a tymczasem sprowadził przedwczesne zakończenie wojny i wynikający stąd zamęt, z którego Europa nieprędko się wydobędzie. Myślałem o tych, co stoją za kulisami i pociągają za sznurki w tym przedstawieniu, i starałem się zrozumieć, do czego dążą.
W pół godziny po zamknięciu posiedzenia Senatu prezydent Wilson przyjął mię w Białym Domu na audiencji pożegnalnej (14).
Po krótkim omówieniu konwencji rozejmowej skierowałem rozmowę na naszą sprawę, na kwestię granicy niemiecko-polskiej, chcąc otrzymać od prezydenta wyraźne zapewnienia. Wilson wszakże teraz niechętnie o tym mówił, robił ciągle zastrzeżenia, myśl jego zdawała się iść raczej przeciw naszym żądaniom. Widziałem, że w Białym Domu pracowano przeciw nam wiele (15). Nie chciałem rozstać się z nim, pozostawiając sprawę w tym stanie. Użyłem więc ostatniego argumentu.
- Panie prezydencie - rzekłem - wie pan niezawodnie, jak tą sprawą przejęci są wasi amerykańscy Polacy. Ludzie stojący na ich czele przeważnie pochodzą z ziem polskich zagarniętych przez Prusy. Otóż jeżeli my nie otrzymamy należytej granicy z Niemcami, jeżeli nie dostaniemy nie tylko Poznania, ale i Śląska, i naszej ziemi nadbałtyckiej z Gdańskiem, żaden z nich nie zrozumie, dlaczego to się stało. A to są ludzie, którzy dziś mocno w pana wierzą.
Wilson spojrzał na mnie bystro i rzekł głosem stanowczym:
- Mam nadzieję, że się nie zawiodą.
Nie było to słowo rzucone na wiatr. Na konferencji pokojowej nieraz je sobie przypominałem, widząc, jak Wilson broni naszych praw przeciw Lloyd George'owi. Przy naszym drugim rozstaniu, w Paryżu, kiedy odjeżdżał z konferencji z powrotem do Ameryki, i kiedyśmy ostatni raz rozmawiali, po obiedzie, w pałacu Elizejskim, powiedział mi:
- Pamięta pan, kiedym pana prosił w Waszyngtonie o mapę przyszłej Polski. Nie dostaliście, co prawda, wszystkiego, ale musi pan przyznać, ze to, co macie, nie jest tak dalekie od tego, czego pan żądał. Zrobiłem wszystko, co można było zrobić.
Wiem, że chciał zrobić więcej. [/i]
--
Uwagi:
(1) - należy pamiętać, że kilka miesięcy wcześniej, w czasie kryzysu na froncie w marcu i maju 1918 roku wojska niemieckie poważnie zagrażały Paryżowi. Od marca 1918 roku koordynatorem działań wojsk Sprzymierzonych na Zachodnim Froncie został Ferdinand Foche. Jego determinacja, silny charakter i gotowość do brania na siebie odpowiedzialności pomogły odwrócić sytuację. We wrześniu 1918 roku marszałek Foche przeprowadził udaną kontrofensywę nad Sommą, która zdecydowała o pokonaniu Niemiec.
(2) - aktywność prezydenta Wilsona w tym zakresie uzasadniana była tym, że 4 października powstał w Niemczech nowy rząd księcia Maksa von Badeńskiego, który zwrócił się tego samego dnia do amerykańskiego prezydenta z prośbą o pomoc w uzyskaniu zawieszenia broni na podstawie jego czternastu punktów z 8 stycznia 1918 r., wcześniej odrzuconych przez Cesarstwo Niemieckie.
(3) - chodzi o prymusa Harvard Law School Louisa Dembitza Brandeis'a (1856-1941), w latach 1916-1939 sędziego Sądu Najwyższego USA, który zrezygnował ze stanowiska aby działać w ruchu syjonistycznym w Ameryce.
(4) - chodzi o niedzielę 13 października 1918 r.
(5) - chodzi o tzw. drugą październikową notę Wilsona, datowaną na poniedziałek 14 października 1918 r., którą gazety amerykańskie opublikowały już w wydaniach niedzielnych. Prezydent Wilson zażądał od kanclerza Rzeszy, ks. Maksymiliana Badeńskiego, usunięcia od wpływu na decyzje polityczne cesarza Wilhelma II. W Niemczech zrozumiano to jako zachętę do obalenia monarchii, co miało dać szansę na łagodniejsze warunki pokoju. 6 dni później Reichstag uchwalił ustawę rezerwującą sobie w przyszłości decyzję co do wszczęcia wojny.
(6) - chodzi o Herberta Clarka Hoovera (1874-1964), polityka partii republikańskiej. W latach 1917-1919 kierował on Federalnym Biurem Żywnościowym (ang. Federal Food Administration), a w latach 1919-1923 stał na czele ARA (American Relief Administration) i zarządzał pomocą m.in. dla Polski. Później, w latach 1929-1933, obejmujących, po krachu na Wall Street w 1929 roku, okres wielkiego kryzysu, był trzydziestym pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Następne wybory przegrał z kretesem. Był absolwentem Stanford University, pasjonatem baseballu i futbolu amerykańskiego. Już przed pierwszą wojną dorobił się dużego majątku w dziedzinie górnictwia.
(7) - chodzi o pisarza André Tardieu, wysokiego komisarza Francju w Stanach Zjednoczonych, później jednego z pięciu delegatów francuskich na konferencję pokojową w Paryżu. Był on ekspertem od spraw międzynarodowych i znawcą spraw polskich. Jego artykuły postawiły sprawę polską na Zachodzie jako wielką sprawę europejską.
(8) - nowojorskie dzienniki podały tą fałszywą wiadomość w dniu 7 listopada 1918 r.
(9) - chodzi o sekretarza stanu Roberta Lansinga, który 5 listopada 1918 r. powiadomił Niemcy, że szczegóły warunków zawieszenia broni podane im zostaną przez alianckiego wodza naczelnego Ferdinanda Focha, który we wrześniu przeprowadził kontrofensywę nad Sommą decydującą o pokonaniu Niemiec.
(10) - mocarstwa zwycięskie oficjalnie nie wyraziły zdania w tej kwestii. Odpowiednie klauzule rozejmu nie rozstrzygają problemu ewakuacji wojsk niemieckich z terytoriów tzw. Ober-Ostu. Natomiast Rada Najwyższa w Paryżu rozważała kwestię niemieckich wojsk okupacyjnych na Wschodzie w dniach 1 - 4 listopada i zaleciła tymczasowe utrzymanie okupacji.
(11) - chodzi o republikańskiego senatora i historyka Henry'ego Cabota Lodge'a (1850-1924), który od 1893 r. reprezentował w Senacie stan Massachussetts, a od 1918 roku był jednym z przywódców parlamentarnej opozycji wobec polityki Wilsona. Przypomnijmy, że Stany Zjednoczone nie ratyfikowały ani traktatu pokojowego z Wersalu, ani nie przystąpiły do Ligi Narodów. Ratyfikacja wymagala większości kwalifikowanej 2/3 glosow. Wniosek o fatyfikację zostal odrzucony dwukrotnie, zarówno w wersji prezydenta Wilsona, jak i w wersji przewodniczacego Senatu Lodge'a, któremu zabrakło siedmiu glosow.
(12) - chodzi o republikanina Elihu Root'a (1845-1937), który w latach 1905-1909 był sekretarzem stanu w rządzie Theodora Roosevelta, a w 1912 r. otrzymał pokojową nagrodę Nobla. W lipcu i sierpniu 1917 roku, kiedy Aleksander Fiodorowicz Kiereński zastąpił księcia Gieorgija Jewgieniewicza Lwowa na stanowisku szefa Rządu Tymczasowego Rosji, Elihu Root kierował amerykańską misją specjalną w Petersburgu mającą zbadać szansę utrzymania koalicji z Rosją w walce przeciw Niemcom.
(13) - chodzi o dwudziestego szóstego prezydenta Stanów Zjednoczonych Theodore'a Roosevelta (1858-1919), republikańskiego polityka. Theodore Roosevelt był w latach 1900-1901 wiceprezydentem, a od 1901 do 1913 r. prezydentem USA. W w listopadzie 1912 r. przegrał wybory z Wilsonem. W 1906 roku, jako urzędujący wówczas prezydent, otrzymał pokojową nagrodę Nobla.
(14) - druga wizyta Dmowskiego u prezydenta Wilsona w Białym Domu miała miejsce 11 listopada 1918 roku, czyli dokładnie w dniu, w którym naczelny wódz sił Sprzymierzonych Ferdinand Foche osobiście podyktował stronie niemieckiej warunki zawieszenia broni i podpisał w Compiegne rozejm kończący działania wojenne, i kiedy w kraju rozbrajano Niemców, a w Warszawie Piłsudski podjął już działania zmierzające do ewakuacji wojsk niemieckich z ziem polskich.
(15) - Dmowski nawiązuje tu do deklaracji Komitetu Żydów Amerykańskich z 10 listopada 1918 r. i publicznej deklaracji jej przewodniczącego, Louisa Marshalla, zawierającej postulat wyłączenia spod suwerenności niepodległej Polski całej jej ludności żydowskiej. Wspólnota żydowska w Polsce, zdaniem Marshalla, powinna uzyskać odrębny status prawny oraz gwarancje międzynarodowe dla jego nietykalności.
--
Źródło:
[1] - Dmowski Roman: Polityka polska i odbudowanie państwa, Nortom, 2009, str.301-305
Dziś 1 listopada, 94-ta rocznica nocnej operacji zajęcia Lwowa przez Ukraińców w 1918 roku. Wydawnictwo Norbertinum wydało w zeszłym roku świetną książkę wielkiej Francuzki o polskim sercu Rosy Bailly pt. "Miasto walczy o wolność. Obrona Lwowa w latach 1918-1919" (ang. [i]A city fights for freedom. The rising of Lwow in 1918-1919[/i] ). Oto fragmenty.
***
W październikowych dniach mieszkańcy Lwowa, a szczególnie przywódcy tajnych stowarzyszeń, zbierali wiadomości stąd i zowąd w celu zidentyfikowania źródła spodziewanego niebezpieczeństwa, lecz żadne takie źródło nie wydawało się oczywiste. By dowiedzieć się o ruchach wojsk, będący na podsłuchu członkowie POW wślizgiwali się skrycie do policyjnych posterunków, koszar i urzędów pocztowych, próbowali pozyskać wiadomości od strażników pilnujących bram. "Atache prasowy", jak zabawnie zwano Kolbuszowskiego, szmuglował obcą prasę zbieraną przez K-Stelle i dostarczał ją do kawiarni Szkockiej, gdzie była dokładnie czytana. Z takiej mnogości informacji, pracowicie gromadzonej we Lwowie i w całej Galicji, stopniowo wyłaniała się pewnośc, że zagrożanie nadchodzi ze strony Ukrainy, choć wydawało się to niewiarygodne. Ukraińcy przygotowywali agresję przeciwko miastu i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że cieszyli się oni poparciem władz austriackich.
Zauważono, że Polacy byli stopniowo eliminowani z jednostek wojskowych i zastępowani przez Ukraińców lub Niemców. Skoncentrowane siły ukraińskich jednostek zostały ulokowane przez Austriaków we Wschodniej Galicji. Adiutant Baar ujawnił, że w jego posterunku policji miała miejsce tajna konferencja, tak tajna i pilna, że nikomu i niczemu nie pozwolono jej zakłócić. Wśród zebranych były też osoby cywilne.
Laveaux nie miał więcej żadnych złudzeń co do tego, że to stanowi źródło niebezpieczeństwa, i wiedział, że muszą być podjęte kroki niezbędne do zapobieżenia jemu. Próbował ostrzec swych przyjaciół, lecz jego elokwentne nalegania nie znalazły posłuchu; raport wysłany przez niego do Krakowa przez nikogo nie został potraktowany poważnie. Porucznik Świtalski, z którym Laveaux podzielił się swymi niepokojącymi wiadomościami, był ujęty tak silnym przekonaniem mówiącego, że zdecydował się poinformować go o PKW i jego przywódcy Mączyńskim. Sugerował Laveauxowi skontaktowanie się z nim. Młody lider lwowskiego POW udał się do Mączyńskiego, który oświadczył, że najpierw musi skonsultować się ze swymi przyjaciółmi co do możliwości współdziałania. W rezultacie Laveaux wrócił do domu z mieszanymi uczuciami niecierpliwości i nadziei.
Po dwóch lub trzech dniach Mączyński przyjął go znowu, tym razem w towarzystwie Krona - przywódcy grupy "Wolność". Tam, przed tymi młodymi ludźmi przepełnionymi entuzjazmem, Laveaux ujawnił stanowczo swe podejrzenia. Ale tamci okazali niewzruszoną pewność siebie. : "Czego się bić? Za kilka dni Lwów zostanie znów oficjalnie włączony do Polski i nikt nie ośmieli się go atakować!" Nie będzie nawet czasu na celebrowanie!" - wołał Laveaux. Nastąpiła dyskusja, w trakcie której Laveaux wybuchnął dramatycznie: "Niech krew Polaków spadnie na wasze głowy!" Mączyński jednak pozostawał nieugięty, odmawiając podjęcia jakiejkolwiek pochopnej decyzji.
Pułkownik Władysław Sikorski zrozumiał w końcu niebezpieczeństwo sytuacji Lwowa i wieczorem 27 października wysłał do szefa sztabu w Warszawie tajną depeszę, zawiadamiając, że symptomy zaobserwowane w Przemyślu, Stanisławowie, Stryju, Tarnopolu i Kołomyi oraz wokół tych miast nie mogą dłużej pozostawiać wątpliwości co do intencji Ukraińców.
W tym czasie uderzeniowa jednostka ukraińska - Brygada Strzelców Siczowych w całej swej masie przemieszczona została do Galicji i uzyskała pozwolenie na demonstracje na rzecz Wasyla Wyszywanego, arcyksięcia Wilhelma - pretendenta do ukraińskiego tronu. Wszędzie organizowane były zebrania i konferencje; niebezpieczeństwo istniało i zachodziła słuszna obawa, że ujawni się w sposób nagły. Dla przeciwwagi musiałaby pozostawać do dyspozycji znaczna polska siła wojskowa.
Obcy człowiek z dalekich stron, 24-letni kapitan Mieczysław Boruta-Spiechowicz, który już wcześniej walczył w armii rosyjskiej, natychmiast wyznaczył kierunek swych działań. Polska organizacja w Kijowie wysłała go do Lwowa, by tam badał szanse rekrutacji żołnierzy do polskiego wojska. Nawiązał on szybko kontakt z POW i doszedł do wniosku , że całą możliwą do zebrania brać żołnierską lepiej jest gromadzić na jednym miejscu, ponieważ może ona być potrzebna we Lwowie, i to w bliskiej przyszłości.
Brakowało jednak broni, bo nikt w 1918 roku nie mógł żywić nadziei na skuteczne przeciwstawienie się wrogowi za pomocą muzealnych szbel z czasów Sobieskiego. Tajne stowarzyszenia rozpoczęły działania w celu dostarczenia do Lwowa w możliwie najkrótszym czasie karabinów szmuglowanych z magazynów Wschodniej Galicji, Wołynia i Besarabii. Niektórzy z bardziej wpływowych obywateli usiłowali skłonić miejscowego austriackiego komendanta - zresztą nie bez trudności - do wydania pozwolenia na gromadzenie we Lwowie amunicji zdobytej na Rosjanach i wciąż rozrzuconej na prowincji. Pod koniec października organizacje wojskowe we Lwowie dysponowały ogółem 64 karabinami różnych rozmiarów i typów. Amunicji nie posiadano w ogóle. A różne plotki i pogłoski ustępowały coraz bardziej alarmującym wydarzeniom.
Po zaniknięciu wschodniego frontu i po traktacie w Brześciu Litewskim nastąpiło spodziewane wycofywanie wojsk austriackich. Jednakże Pułk Dzieci Lwowa nie wrócił do swego rodzinnego miasta mimo zażaleń i usilnych próśb. Natomiast 15-ty Pułk Piechoty, składający się w dużej większości z Ukraińców, przeniesiono z Tarnopola do Lwowa, gdzie nigdy przedtem nie przebywał. W dodatku oddziały artylerii austriackiej rozmieszczone zostały wokół miasta, szczególnie w Rzęśnie Polskiej.
Miejscowy dowódca, generał Pfeiffer, zwołał polskich oficerów, by poinformować ich o środkach, które należy przedsięwziąć w przypadku stanu pogotowia. W tym samym czasie polecił oficerom niemieckim przyłączyć się do Ukraińców. Na ulicach widzialo się często oficerów ukraińskich spacerujących ramię w ramię z Prusakami. Pojawiło się wielu nowych oficerów noszącyc ruskie nazwiska, mówiących, że są na urlopie.
W gwarnych restauracjach i kawiarniach Lwowa Rusini trzymali się razem, pozdrawiając swych polskich kolegów najzimniej, jak tylko można, choć wcześniej okazywali wobec nich kordialność. W restauracji przy ulicy Bema, w pobliżu koszar Ferdynanda, gdzie polscy i ukraińscy oficerowie spotykali się przy posiłkach, zapadała złowieszcza cisza.
Młody członek POW Wilhelm Starck, zawsze żądny nowin, usłyszał od swojego ruskiego przyjaciela - porucznika Mikitki słowa wypowiedziane tonem parodiującym triumf: "Nie masz pojęcia, co Ukraińcy szykują!" Zaintrygowany i zaniepokojony Starck zauważył, że kawiarnie i restauracje pełne są strzelców siczowych, pochylających się nad stolikami i rozmawiających przyciszonymi, podekscytowanymi głosami. Ludność wciąż jeszcze była nastawiona optymistycznie, pełna radości ze świeżo uzyskanej wolności. U "sokołów" przyjaciele Mączyńskiego kreślili już wyraźny obraz zagrożenia, lecz nikt nie sugerował rozpoczęcia jakiegokolwiek działania.
Nastąpił szereg burzliwych zebrań. Pułkownik Władysław Sikorski zgromadził razem przyjaciół w Ratuszu, dokąd zaprosił też ważniejszych członków Rady Miejskiej: Clamtacza i prezydenta Stesłowicza. W Gwiezdnej Sali zgromadziło się dwudiestu legionistów. W kwaterze "sokołów" zebrali się ich delegaci. Kapitanowie Rożen i Pieracki ze swej strony zwołali razem grupę około 100 oficerów w Sali Towarzyskiej Politechniki. Zbliżał się koniec miesiąca i oficerowie udawali się do koszar w celu pobrania wypłat. Była to ostatnia okazja otrzymania wypłaty od płatnika austriackiego.
PKO nie było reprezntowane. W czasie ostatniego tygodnia października Mączyński, który żywił w swym sercu przeczucia mniej optymistyczne, niż dawał po sobie poznać, przedstawił swoim politycznym przyjaciołom plan obrony Lwowa w razie zaistniałej potrzeby. Powiedział, że postara się uczynić wszystko, co może, żeby wojska austriackie pozostały neutralne.
27 października hrabia Skarbek - obywatel i dobroczyńca miasta przybył z oficjalną wiadomością, że Rada Regencyjna w Warszawie ustanowiła generała Puchalskiego wojskowym komendantem Wschodniej Galicji i że jego szefem sztabu będzie płk Władysław Sikorski. Służba wojskowa miała być obowiązkowa.
Następnego dnia profesor Uniwersytetu Stanisław Głąbiński powołany został na ministra edukacji, natomiast Sikorski dokonał mianowania oficerów na różne odpowiedzialne stanowiska. W nocy Sikorski konferował z Radą Miejską nad wyborem siedziby batalionu, który miał być sformowany przez kapitana Tatara-Trześniowskiego.celem przygotowania przyjęcia generała Puchalskiego. Do wyboru wytypowano Szkołę im. Mickiewicza w centrum starej części miasta i Szkołę im. H.Sienkiewicza niedaleko Dworca Głównego, w nowej części Lwowa. To były jedyne szkoły, które nie otworzyły swych podwoi uczniom.
Oficjalne przekazanie miasta państwu polskiemu wyznaczone było na pierwszy dzień listopada. Polska Komisja Likwidacyjna miała opuścić Kraków i rozpocząć rezydowanie we Lwowie 2 listopada. Rada Miejska zaczęła czynić przygotowania do oficjalnej ceremonii, utwierdzonej na solidnych fundamentach deklaracji prezydenta Wilsona i na proklamacji Rady Regencyjnej. Rankiem 30 października przybyli do Lwowa reprezentanci Rady Regencyjnej. W południe Rada Miejska zebrała się w Ratuszu - byli obecni wszyscy jej członkowie promieniujący entuzjazmem. Patrząc na reprezentantów Rady Regencyjnej zdawali się widzieć Warszawę z jej ramionami otwartymi do przyjęcia siostrzanego miasta Lwowa. Posiedzenie jednak musiało się szybko zakończyć, żeby umożliwić pułkownikowi Sikorskiemu opuszczenie miasta i udanie się do Przemyśla , skąd miał powrócić następnego dnia w towarzystwie generała Puchalskiego. Po posiedzeniu pułkownik zebrał w swym apartamencie współpracowników w celu wydania ostatnich instrukcji. Na czas swojej nieobecności całkowitą władzę powierzył kapitanowi Kamińskiemu.i udał się na dworzec.
Do wszystkich dzielnic Lwowa wysłano posłańców, aby odszukać legionistów, przebywających u swoich rodzin. Lista zawierała 200 nazwisk. Mieli się zebrać w Szkole im. Sienkiewicza. Kamiński zgromadził wszystkich swoich ludzi na ul. Akademickiej, skąd mieli małymi grupami przejść do Szkoły im. Sienkiewicza, aby nie prowokować austriackiej policji. Profesor Głąbiński obiecał przysłać mu co najmniej dwudziestu studentów.
Profesor przeżył niedobrą noc. Lwowianka - pani Ogórek, przyprowadziwszy ze sobą męża i brata, przyszła w dotkliwie zimną i deszczową noc, by zadzwonić do drzwi jego domu z ostrzeżeniem o nieuniknionym przewrocie ukraińskim. Głąbiński nie uwierzył w ani jedno jej słowo, lecz nie był w stanie ponownie zasnąć. Nie mógł zaprzestać rozmyślań czy przypadkiem, mimo wszystko, nie miała ona racji, i postanowił pozostać następnego dnia we Lwowie. Naradzał się z przedstawicielami Rady Regencyjnej, przywódcami politycznymi i z hrabią Huynem, który wykazywał rezerwę.
Firnament polityczny nie był jednak czysty. Delegat ludowców - Wincenty Witos słyszał prawnika przytaczającego słowa ukraińskiego przywódcy Fedaka w ekskluzywnym klubie kasyna: "Rusinom pozostaje tylko wymordować Polaków". Fedak znany był ze swego umiarkowania. Witos nalegał, żeby by sformować szybko milicję i osobiście rozmawiał z hrabią Huynem, nakłaniając go do przekazania władzy Polakom. Jednak ten dający się lubić człowiek, nie mógł zdecydować się na to bez poleceń swego rządu. Witos nie był w stanie nic od niego uzyskać, nawet informacji. Wobec tego on także opuścił Lwów. W kasynie w trakcie posiłku sekretarz zaanonsował, że generał Pfeiffer przekazuje władzę nad swymi oddziałami Ukraińcom. Zbyto tę wiadomość uwagą: "Ba, zwykła plotka!".
Laveaux był chory z udręki; nocami i dniami studenci z POW chodzili po mieście grupami z rewolwerami i granatami w rękach, obawiając się najgorszego. Ogólny lęk ogarnął także Radę Miejską, która wysłała do generała Pfeiffera delagację, której on jednak nie przyjął. Hrabia Huyn telefonował do Komisji Likwidacyjnej oznajmiając, że otrzymał surowy rozkaz, by oczekiwać na instrukcje od swego rządu, zanim będzie mógł przekazać władzę komukolwiek. Słowa te niestety nie przynosiły uspokojenia.
Tymczasem w 15. Pułku Piechoty stacjonującym w starej części miasta w pobliżu Wałów Gubernatorskich niemal wszyscy Polacy zastąpieni zostali Rusinami. Na wschód od Cytadeli znajdowały się koszary przy ul. Jabłonowskich, pełne żołnierzy różnych narodowości, niecierpliwie oczekujących końca wojny. W tychże koszarach, jak również w innych - przy ulicy Zybilkiewicza - kwaterowały: 19. PPułk Obrony Narodowej , 41. Pułk Piechoty - wyłącznie ukraiński, 30. Brygada Strzelców, trzy bataliony: węgierski, wiedeński i trzeci pochodzący ze Stryja, razem z trzema batalionami ukraińskimi. W dodatku znajdowały się tam uzbrojone oddziały policyjne, złożone z dwóch tysięcy żandarmów wojskowych , oddział czwartej armii, tysiąc uzbrojonych konstabli i ponad tysiąc austriackich oficerów.
Stało się jasne, że garnizon Lwowa posiadał 20 tysięcy żołnierzy, z których 3/4, czyli około 15 tysięcy było Ukraińcami. Poza tą tak znaczną siłą zgrupowaną w mieście, w przyległych rejonach można było znaleźć prawie niewyczerpalne rezerwy mężczyzn i zaopatrzenia. Te z kolei mogły być wspomagane przez ukraińskich ochotników znad Dniepru, oraz przez pomoc jaką mógł przysłać Petlura. Dzień po dniu napływało do Lwowa wielu fanatyków z przyległej prowincji, ponaglanych przez ukraińskich duchownych i nauczycieli. Maszerowali z religijnymi transparentami, udając, iż biorą udział w pobożnej krucjacie, podczas gdy w rzeczywistości motywowała ich nienawiść do polskich właścicieli ziemskich. Eskortowały ich oddziały armii austriackiej. Ukraińska gazeta "Diło" drukowała mnóstwo napastliwych wezwań do chwycenia za broń.
Najlepszym oddziałem ukraińskiej armii była jednostka Wasyla, złożona z elity strzelców siczowych i z Hucułów, stanowiąca siłę uderzeniową armii. Stacjonowała w Stanisławowie, dysponując szacunkową siłą około 100 tysięcy żołnierzy. Byli oni dobrze uzbrojeni, mając setki karabinów maszynowych, pewną liczbę lekkich armat, około piętnastu 3,5-calowych i cztery 8-calowe moździerze wraz z niezbędnym wyposażeniem. Posiadali taki zapas amunicji, że nie trudzili się opanowaniem austriackich magazynów we Lwowie, czy w jego pobliżu, które słabo chroniono. Przewaga Ukraińców w wyposażeniu wojennym była więc druzgocąca; to samo dotyczyło liczby wojska.
31 października był we Lwowie dniem gorączkowej aktywności. Na dzień następny wyznaczono uroczystość przyłączenia Lwowa do Polski. Tymczasem wszędzie na ulicach pełno było uzbrojonych żołnierzy ukraińskich, ubranych w austriackie mundury z niebiesko-żółtymi opaskami na rękawach. Ich pełen hardości i buty wygląd napawał każdego lękiem. Ludzie spieszący tejemniczo tu i tam, alarmujące pogłoski zalewały miasto. Ukraińscy studenci naciskali na pozwolenie przyłączenia się do wojska, przy czym ci z wydziału teologii byli najliczniejsi i najbardziej zdeterminowani. Policja nie była w stanie utrzymać w mieście porządku. Liczba Polaków przygotowanych do walki wynosiła poniżej tysiąca.
Laveaux, który otrzymał niepokojące raporty, był przekonany, że ukraiński przewrót nadchodzi w sposób nieunikniony. Tego ranka Narodowa Rada Ukraińska przesłała do wszystkich ruskich oficerów rozkaz dezawuowania Polskiej Komisji Likwidacyjnej oraz uznania zwizrzchnictwa Ukrainy, której państwowość proklamowano 19 października. Laveaux nie mógł dłużej pozostać bezczynny i przed południem zwołał swoich współtowarzyszy: Nittmana, Rapackiego i studentkę Bujwidówną, która przekazała mu rozkaz najwyższego dowódcy POW natychmiastowej mobilizacji wszystkich sił i przejęcia kontroli nad miastem w imieniu Państwa Polskiego.
Każda sekcja lwowskiego POW otrzymała przygotowane przez podporucznika Laveaux szczegółowe rozkazy co do jej zadań, Komenda Główna objęła miejsce w Domu Akademickim. Na mieście pokazały się w dużej liczbie ulotki. Zdawały się nie robić wrazenia ani na Austriakach, ani na Ukraińcach, co wzięto za zły omen. Co do mieszkańców miasta, to ci zauważyli ze zdziwieniem i nie bez radości, że we Lwowie istnieje jednak zbrojna siła w służbie Polski. Oficerów POW oblegli nowi ochotnicy.
Laveaux szybko wysłał do przywódców innych organizacji posłańców z zawiadomieniem o planowanym na godzinę 6 zebraniu w domu komendanta Śniadowskiego i osobiście poszedł zaprosić kapitana Kamińskiego. Przybyli wszyscy wezwani oficerowie, włączając Mączyńskiego, Pierackiego i przywódców grupy "Wolność". Laveaux powiadomił zebranych o otrzymanych informacjach i moblizacji POW, ale nie zdołał przekonać pozostałych. W ciszy, która nastąpiła i którą Laveaux odebrał jako naganną, jego nerwy napięły się do ostateczności. "Zwykłe plotki" - stwierdził Mączyński. Laveaux stawał się coraz bardziej wzburzony, widząc wokół siebie powszechny brak zainteresowania. Ci "twardogłowi" nie potrafili odstąpić od starego mitu Lwowa: lubili Rusinów i nie dopuszczali do siebie myśli, że ci byliby w stanie cokolwiek złego im uczynić. Wierzyli, że Rusini mogli ich tylko darzyć sympatią. Laveaux w końcu zakończył zebranie, sugerując powrót do domów na kolację, a po przemyśleniu sprawy zebranie się w Domu Akademickim.
Wieczorem jeden z kolejarzy przyniósł Kamińskiemu wiadomość od pułkownika Sikorskiego. Oficjalne przekazanie władzy ma być odłożone w czasie. Pułkownik jest w Krakowie i przedłużył o dwa dni pobyt. Ma powrócić do Lwowa 2 listopada wieczorem.
Tymczasem austriackie koszary na Kurkowej opuściło około czterdziestu Legionistów, ukraińscy oficerowie nie zaryzykowali sprzeciwu. Późną nocą koszary zostały zamknięte, a pozostali Legioniści zostali zamknięci wewnątrz.
Do Laveauxa dotarły te nowiny. Młody baron Andrzej Battaglia otrzymał polecenie udania się ze swymi przyjaciółmi na Kurkową. Każdy kto teraz chciał się dostać do Domu Akademickiego, musiał energicznie rozpychać się łokciami, gdyż sukces mobilizacji przeszedł wszelkie oczekiwania. Polska młodzież niezmiernie licznie odpowiedziała na wezwanie Komendy POW. Członkowie POW stanowili większość, ale było tam również wielu studentów, harcerzy i po prostu niezrzeszonych chłopców. Straż Studencka Nowaka znalazła się w komplecie. Nittman, mianowany komendantem Domu Akademickiego określał liczbę obecnych na sześciuset. Wieczorem młodzi ludzie wypełniki wielki dom od piwnic aż po poddasze, blokowali korytarze i drzwi, gromadzili się na klatce schodowej. Nittman mianował setników i podoficerów, celem podzielenia tego mrowia na setki i dziesiątki. Wśród studentów była pewna liczba Legionistów; zostali oni również podzieleni na grupy i trzymani w pogotowiu.
Była godzina 10 wieczorem i ważyły się losy Lwowa. Co dwie minuty naradę przerywał uczeń, przynosząc nowiny z miasta. Jedna z nich mówiła, że Ukraińcy znajdowali się w pełnej sile w swym Domu Narodowym. Do Domu Akademickiego przybyli: Mączyński, Śniadowski, Nowak-Przygodzki i kapitanowie: Rożen oraz Kamiński. Narada została przerwana wejściem gońców z raportami, przeważnie byli to harcerze. Oficerowie słuchali raportów z uwagą. Z początku wszystko zdawało się przebiegać dobrze - nic nadzwyczajnego się nie działo. Miasto spało. Spokój panował wszędzie. Lecz w sercach narastać zaczęły wątpliwości na wieść o tym, że Andrzej Battaglia wszedł do koszar przy ul. Kurkowej, ale z nich nie wyszedł. Co mogło się stać?
Battaglia otrzymał rozkazy i z połową tuzina szaleńców prawie w ogóle nieuzbrojonych wolnym krokiem przechadzał się ciemnymi ulicami. Andrzej pochodził z rodziny włoskich baronów, którzy całkowicie się spolonizowali. Jego ojciec w 1863 roku brał udział w Powstaniu Styczniowym, zaś Andrzej był wytrawnym żołnierzem, który wstąpił do Legionów Piłsudskiego w roku 1914. Posiadał słabe zdrowie, co było skutkiem długotrwałego przebywania w okopach, lecz mimo to wkrótce po zwolnieniu z wojska zgłosił się do Legionów. W rezultacie wysłano go z armią austriacką na front włoski.
Battaglia wszedł do koszar pierwszy, by ostrzec legionistów. Pozostali mieli czekać na ulicy, aż usłyszą gwizdek lub strzał. Wówczas mieli nagle wpaść i rozbroić straż. Jeden ze starszych legionistów miał ich zaprowadzić do magazynu broni, gdzie znaleźliby dowódcę. Wówczas mając broni pod dostatkiem, w razie potrzeby mogliby włączyć się do walki. Battaglia był zdecydowany zając koszary, gdyż na piętrze znajdował się magazyn amunicji, a poza tym pragnął dać swym rekrutomprzykład odwagi. Tak więc Andrzej Battaglia zniknął wewnątrz dziedzińca.
Czas mijał. Przyjaciele wytężali słuch i próbowali przebić wzrokiem ciemność. W końcu usłyszeli gwizdek. Odważni mieli jedynie napaść na strażników, odpowiednio się z nimi załatwić i wbiec do głównych budynków, lecz tumult i wołania o pomoc zmusiły ich do działania szybszego, niż zamierzali. Wbiegli do środka koszar, gdzie nagle zobaczyli Andrzeja, który krzyknął "Ognia!" Ale to oni stali się celem gwałtownej strzelaniny; cofnęli się. Szczupła postać Battaglii zwinęła się i upadła na ziemię z kulą w brzuchu. Innych raniono. Nie mieli amunicji. Walka była skończona. Odciągnęli swojego młodego przywódcę.
Minęło pięć dręczących dni po nieefektywnej operacji i Battaglia przeszedł do innego świata. Pierwsza ofiara walki Lwowa o wolność w 1918 roku dołączyła do kupców i żołnierzy, którzy w ciągu wieków bronili miasta.
W międzyczasie Mączyński i Laveaux przedstawili swoje plany dotyczące zbliżającej się konieczności obrony miasta. Wszystko wskazywało na to, że w zachodniej stronie Lwowa, gdzie znajdowało się zaopatrzenie, magazyny broni i otwarta przestrzeń umożliwiająca manewr, powinno się dać zająć silne pozycje. W dużych budynkach administracyjnych winny być urządzone reduty otoczone ogrodami i niezabudowanym terenem. Niczego innego nie można było przedsięwziąć względem Cytadeli, jak tylko ją otoczyć. Niczego nie można było podjąć przeciw koszarom przy ulicach: Jabłonowskich oraz Piotra i Pawła - zbyt wielu ludzi potrzeba by do ich zajęcia. Natomiast co należało uczynić bez zwłoki, to zabezpieczyć dla siebie magazyny broni na stacji Skniłów, i to bez względu na koszty operacji. Po podjęciu tych środków ostrożności można by spokojnie oczekiwać przyszłych wydarzeń.
Przybył goniec. Laveaux wysłuchał go z spuszczoną głową. Następnie powiadomił obecnych o losie Andrzeja Battaglii. Oficerowie osłupieli. Woleli wierzyć, że cała sprawa stanowiła tylko żałosny incydent, wynik jakiegoś nieporozumienia. Laveaux nakłaniał ich do akcji, lecz bezskutecznie. Nawet najbardziej gorące umysły wahały się, czy wstrzynać wojnę domową. Usiłowania, aby pohamować swoje oburzenie, okazały się bezowocne. Jego pełne pasji słowa i jeszcze bardziej wymowne oczy nie dokonały niczego poza lekkim zamieszaniem wśród niewzruszonych oficerów. Mączński zakończył zebranie: "Idźmy się przespać. Jutro rano będzie czas na podjęcie decyzji". Wszyscy wstali i wyszli. Było późno. Laveaux powrócił zalamany do domu. Rapacki, który spędził cały dzień przy mobilizacji POW, położył się do łożka, w głębi serca przeklinając oficerów. Miał przeczucie, że coś w tej nocy się wydarzy.
Podczas gdy pobrzmiewały na chodnikach Lwowa ostatnie kroki, można było usłyszeć telefony dzwoniące na różne strony. W Krakowie hrabia Aleksander Skarbek pragnął rozmawiać telefonicznie z hrabią Huynem. Huyn spał. "Dobrze więc, obudźcie go!". Sekundy mijały powoli i boleśnie. Twarz Skarbka, pociągła, gładko wygolona, pochyliła się do przodu, drgając spazmatycznie nad słuchawką, nerwowo poprawiał swe binokle. W końcu usłyszał Huyna. Nastąpiła szybka rozmowa po niemiecku - w jeszcze przez kilka godzin oficjalnym języku. "Nie czyń nic, nie przekazuj swej władzy nikomu, zanim mnie nie zobaczysz" - błagał Skarbek. Generalny gubernator dał błsahą odpowiedź; ustalili spotkanie na następny dzień. Skarbek miał przyjechać samochodem.
W ciągu nocy na miasto spadł drobny, lodowaty deszcz. Studenci wysłani przez Nowaka-Przygodzkiego do Szkoły im. Sienkiewicza, przebyli długą drogę wśród czarnej nocy. Ledwie widać było kontury ulic. Nawet mieszkańcy Lwowa nieczęstwo zaglądali w te strony. W szkole nocowało ponad 150 osób.
Czytający "Kuriera Lwowskiego" dwaj żandarmi nagle zauważyli, że kilka chwil wcześniej siedemnastu ich kolegów zostało ewakuowanych. Wśród sił policyjnych nie było już prawie wcale Polaków. O pół do drugiej drzwi koszar przy ul. Kurkowej były zamknięte, lecz rozbrzmiewały krzykami i piosenkami. Znajdował się tam pod bronią 15-ty Pułk Piechoty. Ruscy oficerowie, którzy zastąpili Polaków, patrolowali koszary ze wszystkich stron. Żołnierze nie byli zadowoleni, chcieli wiedzieć dlaczego nie ma przepustek. Przed pólnocą nadszedł do urzędu pocztowego telegram: "Władze wojskowe we Lwowie mają zdać członkom Komitetu Ukraińskiego swoją władzę, broń i amunicję". Podpisano Szef Sztabu Generalnego. Kierownictwo Urzędu Pocztowego przekazało telegram generałowi Pfeifferowi. Drugi telegram, z ministerstwa transportu w Wiedniu, nakazywał dyrektorowi kolei we Lwowie przekazać dworce Rusinom.
Ukraiński ataman Witowskyj spotkał się ze swymi oficerami w Domu Narodnym przy ul. Kurkowej 14. Przez 15 dni przygotowywał przewrót w mieście. Datę przewrotu ustalił na 4 listopada. Ukraińscy notable na prowincji powiadomieni byli przez posłańców, że mają wysłać swoich delegatów do Lwowa w dniu 6 listopada. Lecz Witowskyj dowiedziawszy się właśnie, że Polska Komisja Likwidacyjna ma się zebrać we Lwowie 1 listopada, zdecydował się dotrzeć tam pierwszy.
Ataman miał pewność co do współdziałania Austriaków, ale tylko tego wieczoru. Hrabia Huyn odmówił przyjęcia Ukraińskiej Rady Narodowej, przybywającej z prośbą o przekazanie jej władzy. Po tej odmowie członkowie rady udali się do generała Pfeiffera, lecz ten także nie okazał chęci do układania się z nimi i nie wyrził zgody na spotkanie. Te dwie odmowy stanowiły zniewagę i możliwe, że także zdradę. Ale przygotowania do ataku dobiegły końca. Po cóż czekać dłużej? Ataman podjął decyzję. Lwów miał zostać zajęty tej nocy. Rozkazy wysłano jednocześnie do różnych koszar. Gońcy ponieśli je równiez do wszyskich miast i miasteczek prowincji. Rano cała Wschodnia Galicja wraz ze Lwowem miała zostać anektowana przez nowe państwo. Była godzina trzecia nad ranem.
Żołnierze wysypali się z koszar przy ulicy Jabłonowskich, Kurkowej, z Koszar Piotra i Pawła na Łyczakowie i w Zybilkowiczach. Ataman Dymitr Witowskyj urzędował w sali lekcyjnej, którą zamienił na swą główną kwaterę, na drugim piętrze Domu Narodnego. W Ławkach, zbyt dla nich małych, siedzieli oficerowie, czekając na wieści. Grali o wysoką stawkę. Oczekiwanie wydawało się im nieskończenie długie. Przed czwartą załomotały schody pod buciorami. Pierwsi gońcy przynieśli informacje. Miasto było zajęte, nie było żadnych walk. W koszarach Polacy zostali rozbrojeni i internowani. Siły ukraińskie usadowiły swoje kwatery w pałacu gubernatora, w komisariacie policji i na Dworcu Głównym. Przejęły kontrolę nad rządowymi sejfami, zawierającymi pieniądze emitowane przez Bank Austro-Węgier i Bank Narodowy. Do Ratusza wkroczył mały oddział. Wystarczyło dwóch żołnierzy do zajęcia budynku Sejmu.; był pusty. Na Poczcie Głównej pojawił się oficer otoczony żołnierzami. Oświadczył mocnym głosem, ze w imieniu państwa ukraińskiego przejmuje nadzór nad administracją poczty, i poszedł opróżnić pocztowe sejfy. Niemieccy żołnierze dostarczyli broń do Domu Narodnego.
Tuż po godzinie trzeciej nad ranem Mączynski usłyszał dzwonek; posłaniec poinformował go, że w Ratuszu usadowił się batalion ukraiński z karabinem maszynowym. Pomieszczenie Straży zajęte zostało przez kompanię wyposażoną w 6 karabinów maszynowych.Każdy kolejny posłaniec do złych wieści dodawał jeszcze gorsze.
Laveaux także otrzymał informacje o zajęciu miasta. Wysłał rozkazy do Domu Akademickiego. Obecni tam mieli się udać do Kościła św. Elżbiety. W ten poranek Wszystkich Świętych zbiórka odbędzie się pod przykrywką modlitw. Tam mieli oczekiwać na dalsze rozkazy.
Nowiny dotarły też do Szkoły im. Sienkiewicza tuż przed godziną czwartą. Tatar nie chciał im uwierzyć, lecz przybył legionista, który je potwierdził.
Wydawcy "Świata Ukrainy" wypuścili swój pierwszy numer. Napisali tam o "wyzwoleniu przychodzącym po sześciuset latach niewoli".
Ciemność powoli ustępowała. Brak widoczności przechodził stopniowo i niedostrzegalnie w żółtą poświatę. Gęsta mgła zamieniała się w krople deszczu zmieszanego ze śniegiem osiadającym na gnijących liściach i na ostatnich chryzantemach w ogrodach. Wierni podążający na pierwszą Mszę w uroczystość Wszystkich Świętych oraz służba przed sklepami byli pierwszymi, którzy dowiedzieli się o przewrocie. Pospieszyli do domów, by obudzić jeszcze śpiących i przekazać im druzgocącą wieść. Nadeszła ona niby grzmot. Ludzie przygotowywali się do celebrowania w tym dniu wolności i nagle znaleźli się ponownie pod obcym butem.
Jakże dziwny widok przedstawiał Lwów w ten dzień Wszystkich Świętych 1918 roku! Dzwony dzwoniły wzywając wiernych na nabożeństwa. Panowie w odświętnych ubraniach, panie w świątecznych strojach spieszyli ulicami. Ludzie udawali się na cmentarze, by zapalić świeczki na grobach. Nieśli naręcz chryzantem. Lecz wśród białej mgły tramwaje stały na ulicach nieruchomo - pojedynczo lub w długich szeregach. Wokół nich stali uzbrojeni żołnierze, nakazując pasażerom wysiadanie, sprawdzając ich dokumenty i przeszukując kieszenie. Na frontonie dworca ustawiono trzy karabiny maszynowe i dwie armaty. Wszędzie poumieszczano plakaty w języku ruskim. Cyrylica przywoływała na myśl Rosję i Azję z wszystkimi ich komplkacjami. Ci, krórzy byli w stanie odcyfrować tekst, czytali:
"Do ludności Lwowa!
Dzisiaj Ukraińska Rada Narodowa przejmuje miasto Lwów i całe trytorium ukraińskie. Niniejszy rozkaz niesie gwarancje pod warunkiem, że ludność pozostanie spokojna i posłuszna".
Źródło:
Rosa Bailly, Miasto walczy o wolność. Obrona Lwowa w latach 1918-1919, Norbertinum, 2011, tekst można znaleźć na stronach od 56 do 87.
Dzięki rycerz za urywek książki Rosy Bailly. Ja dodam coś niecoś z dalszych wspomnień Wacława Lipińskiego, który, jak pisałem wcześniej, przyjechał 31 października z Krakowa do Lwowa na zjazd studentów i we Lwowie niejako "przejęty" został przez dwie młode łączniczki POW: Helenę Bujwidówną i Zofię Hołubcówną (niżej podaję krótkie notki o tych pięknych i odważnych dziewczynach, a także innych bohaterach Twojego wpisu). Lipiński przywiózł z Krakowa podporucznikowi de Laveaux te rozkazy Komendy Naczelnej POW, o których była mowa. Pisze on dalej dalej o 31 października i 1 listopada 1918 roku:
[i]
"Anim się obejrzał już siedziałem przy stole w towarzystwie już powiększonym o gospodynię - panią Merunowiczową. Między jedną kromką a drugą dowiadywałem się resztę lwowskich historii, które cokolwiek oszałamiały mnie, nie ze względu jednak na ich treść, lecz na szybkość informacji, których obydwie koleżanki mi nie szczędziły ani na moment. Opowiadania o temperamencie lwowian i lwowianek aż nadto były usprawiedliwione...
Coś przed ósmą znaleźliśmy się z koleżankami z powrotem w Domu Akademickim. Schody, korytarze, wszystkie pokoje pełne ludzi. Mannilchery, mauzery, granaty ręczne, krzyki, komendy, wołania. Nastrój wybitnie wojenny - ostatnie przygotowania z nieodłącznym harmiderem, wrzawą, szubieniczną wesołością i humorem - panował tu wszechwładnie. Po chwili w osobnym pokoiku doręczyłem wysokiemu, wiotkiemu porucznikowi de Laveaux, opiętemu obcisłą, krótką kurtką, rozkazy Komendy Naczelnej.
Lakoniczne informacje o sytuacji w Krakowie, szybki przegląd papierów...
- Jak widzicie, u nas ruch w interesie. Spodziewamy się dzisiaj zamachu ukraińskiego - informuje de Laveaux - lecz, niestety, my tylko jedni w to wierzymy.
Zmęczona twarz porucznika oddawała całą sytuację, która musiała być niepomyślna, mimo widocznych przygotowań.
- Trudności szalone - mówił dalej - nie ma do tej pory skoordynowanej akcji ani porozumienia nawet wszystkich tutejszych czynników wojskowych. Czy sami podołamy? Wątpię, a zresztą choćby nastąpiło porozumienie, już będzie za późno. Są niezbite wiadomości, że jeżeli nie dzisiaj w nocy, to najpóźniej jutro Ukraińcy dokonają zamachu.
Oświadczenie lwowskiego komendanta POW kładło kres nadziejom, jakie żywiłem, że sytuacja nie jest tak zła. Wszystko wskazywało na to, że nasz zjazd akademicki istotnie w gorącej będzie się odbywał atmosferze. Odłożyliśmy jednak na jutro zasadniczą konferencję, gdyż na sali szykowano się już do otwarcia zjazdu.
Długi stół w czytelni został pięknie zastawiony. Wokół gwar młodych głosów, wzajemne przedstawianie się - konwentykiel.
Zjazd nadspodziewanie liczny, reprezentowane są wszystkie polskie środowiska uniwersyteckie, szczególnie licznie dopisała młodzież warszawska. Z warszawskiej młodzieży postępowej jest Denhoff-Czarnocki, Brunner, Makowiecki, a i tłumnie zjawiła się młodzież prawicowa. Siadamy wreszcie z rumorem krzeseł do stołu. Zabiera głos gospodarz. Wśród ciszy, która nagle zapanowała między spokojnymi, opanowanymi zdaniami powitalnego przemówienia, rozlega się z sąsiedniego pokoju zgrzyt ładowanej broni i krzyki wojskowej komendy. Zaczęly się odpowiedzi i wzajemne komplementy pierwszego, inauguracyjnego posiedzenia zjazdu akademickiego...
Rano obudziło mnie gwałtowne pukanie do zamkniętych drzwi.- Panie kolego, panie kolego - dochodził zdenerwowany, podniecony głos z sąsiedniego pokoju - proszę natychmiast wstawać. Ukraińcy zajęli miasto...
Jednym skokiem znalazłem się poza łóżkiem. Gdy alarmowymi chwytami wdziewałem ubranie, wiadomości o zajęciu miasta sypały się spoza drzwi urywanym stylem wojennego komunikatu. W nocy zajęto ratusz, sejm, pocztę, na mieście samochody pancerne...
Rzucałem pytania, które plątały mi się z krawatem i grzebieniem. Po chwili byłem gotów - jeżeli tak można ocenić dwuminutowe wrzucanie się w garderobę - i stanąłem w drzwiach. Krótki uścisk ręki - koleżanka Hołubianka była już ubrana - i pędem zbiegamy ze schodów, nie słuchając zdesperowanego wołania zacnej pani Merunowiczowej o konieczności śniadania.
Do Domu Akademickiego mieliśmy kilkanaście kroków. Na placu Akademickim stały gęsto porozrzucane gromady ludzkie, zgorączkowane, podniecone, kłębiące się pod murami i przy bramach kamienic. Szybko je wymijając, znaleźliśmy się po chwili we wczorajszej sali posiedzeń. Tam już było pełno. Jedną myślą powodowani zebrali się prawie wszyscy uczestnicy zjazdu. Brakowało jeszcze tego czy innego, za chwilę przybędą za chwilę rozpocznie się posiedzenie; zapaść ma decyzja o stanowisku zjazdu, reprezentującego całą polską młodzież akademicką, wobec ukraińskiego zamachu.
Nikt się nie rozbierał, wszyscy pozostali w płaszczach, z laskami w rękach. Pomieszali się przedstawiciele ugrupowań, związków, korporacji. Nowiny co kilka sekund goniły jedna za drugą, drzwi z trzaskiem pękały co chwila...
Gdzieś z daleka dolatywały pojedyncze i urywane strzały, gdy naraz gruchnął strzał tuż na placu. Skoczyliśmy do okien rozerwanych jednym pchnięciem. Plac Akademicki był pełen ludzi. W jednym tylko kącie, opustoszałym błyskawicznie, jakby wymiecionym do czysta nagłym podmuchem wiatru, leżał człowiek w mundurze, z czarną plamą krwi. Prawie wolnym krokiem oddalał się odeń uczeń gimnazjalny z przewieszonym przez ramię karabinem. Po chwili znikł w tłumie, który poruszył się nagle i zakłębił, gdyż w tym samym momencie przemknęło wylotem ulicy pełne zbrojnych żołnierzy pancerne auto. Wielka żółto-niebieska chorągiew drgała w powietrzu, szarpana porywistym pędem wiatru.
Rzuciliśmy się wszyscy na dół ku bramie. Stamtąd leciał już głos na pół zdumiony, na pół przerażony:
- Ukraińca... oficera... nie chciał oddać broni... student...
A więc już się zaczyna. Strzały, które od czasu do czasu nagle i niespodziewanie wybuchały w różnych stronach, świadczyły o epizodach podobnych do tego, którego przed chwilą byliśmy świadkami. Ktoś się broni, ktoś nie uznaje nowej władzy...
Na górze zebrani już byli wszyscy uczestnicy zjazdu. Zagaił nieco roztrzęsionym głosem kolega przewodniczący, lwowianin, streszczając pokrótce sytuację i jej rozwój. W miarę trwania przemówienia podniecenie zebranych wzrastało, niecierpliwość niby łuk napinała się coraz silniej. Mówić pragnęliby wszyscy, powstrzymując się jeno cuglami parlamentarnych obyczajów, które każdy surowo pragnął zachować, tym bardziej, im bardziej ponosiła go gorączka chwili. Wreszcie poczęły padać deklaracje, na chybcika ołówkiem wypisane, jedna gorętsza od drugiej.Tak czy inaczej motywowane, wszystkie godziły się w jednym punkcie: Lwowa należy bronić, bez walki oddać go nie można, przedstawiciele całej młodzieży polskiej oddają się do dyspozycji tych, którzy walkę o miasto poprowadzą. Jeden tylko Wacek Brunner, przedstawiciel warszawskiej Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej złożył deklarację wręcz odwrotną. Zajął stanowisko, które było bombą o największym kalibrze. Niezależna Młodzież opowiada się za przynależnością Lwowa do Ukrainy.
Tymczasem świeże wiadomości poczęły się mnożyć w miarę śpiesznego posuwania się dnia. Strzały nie padały już pojedynczo; od północno-zachodniej strony miasta dochodziły nieregularną trzepaniną, gęstniejącą coraz silniej w miarę zbliżania się kolejnej nocy.
Deklaracja "niezależnych" rozżarzyła dyskusję do białości. Dziw, że nie padały w niej słowa złe i kąśliwe. Zasadniczość teoretyczna i formalna stępiła zatrute ostrza dyskusji, gruchot niedalekich strzałów i niedawny widok rzeczywiście przelanej krwi ważył na słowach, które tak rychło trzeba było realizować. Wreszcie, gdy wszystkie deklaracje już odczytano i dyskusję nad nimi zamknięto, zwarło się pytanie, co należy czynić by przetworzyć gorące słowa w suchy trzask karabinów. Wśród wielu rad padła najprostsza, byśmy in corpore zjawili się na pierwszym lepszym, zapewne zorganizowanym już punkcie oporu.
Zabrał głos i Wacek Brunner. Spoglądano nań niechętnie i spode łba, lecz po kilku minutach coraz pilniej słuchano, co mówi. Spoza szkieł padło jego jasne spojrzenie, uzbrojone w zuchwałą odwagę stawiania tez przeciwnych wśród tych, którzy chcą Lwowa bronić. Lecz z wysokiego, hardego tonu jego przemówienia poczęto wreszcie wysnuwać wątek wniosku, który dla wielu był zrazu całkiem niepojęty. Gdy stawał się coraz jaśniejszy, wyrazistszy, wreszcie zupełnie pewny, przerwał Brunnerowi rumor odstawianych krzeseł i gwar, który wbrew regulaminowi obrad buchnął naraz ze wszystkich stron. Z wyciągniętymi dłońmi cisnęli się doń uczestnicy zjazdu.
Okazało się bowiem, że teoretyczne i zasadnicze postawienie kwestii przynależności Lwowa do Ukrainy, w myśl złożonej deklaracji "niezależnych" nie przeszkadza Brunnerowi pójśc solidarnie wraz z całym zjazdem do walki o Lwów, skoro zjazd tak postanowił. Toteż nie pozwolono mu skończyć przemówienia, lecz ściskano mu łapsko ze wszystkich stron. [...]
Uciszyło się wreszcie nieco i stanęło w końcu na tym, by zjazd wysłał swoich przedstawicieli do utworzonej już w ciągu dnia Komendy Naczelnej, organizującej obronę Lwowa i komendzie tej oddał się do dyspozycji. Wydelegowano nas czterech, samych Wacków: Drozdowskiego, barczystego i jurnego przedstawiciela warszawskiej Młodzieży Narodowej Denhoffa-Czarnockiego, Brunnera i mnie.
Wieczór późny już zapadł, gdyśmy wyszli z Domu Akademickiego. Mimo surowych plakatów ukraińskich o stanie wojennym miasto nie miało bynajmniej tego charakterystycznego wylękłego widoku, jaki przybierają zwykle miasta, gdy na ulicach dudni krok patroli, a w mrocznych jego głębiach rozlega się tętent końskich kopyt. W rozświetlonych kawiarniach tłumy, na ulicach tłumy, zewsząd grupy i grupki roznamiętnione, rozgorączkowane tym silniej, im silniej pogłębiało się upokorzenie Lwowa przez nagłe jego nocne zajęcie.
W ciągu tego dnia walki rozgorzały już poważnie. Stary legionista Tatar-Trześniowski już w rannych godzinach dnia zorganizował w Szkole im. Sienkiewicza pierwszy punkt oporu. Stoczył już zwycięską walkę zajmując ulicę po ulicy, obszar swego panowania rozszerzał z każdą chwilą, a liczba jego żołnierzy rosła z minuty na minutę. Z bronią i bez broni co chwila napływali nowi ochotnicy, a po południu już i technicy z ulicy Issakowicza rozstawili placówki na przyległych ulicach. Cała zachodnio-północna strona miasta trzęsła się pod wieczór od karabinowego ognia.
Szliśmy szybkim z podniecenia krokiem do kwatery Komendy Naczelnej, utworzonej w ciągu dnia. Tam, po krótkim zameldowaniu się, przeznaczeni zostaliśmy do Domu Techników. Wiadomość tę zakomunikowaliśmy oczekującym nas niecierpliwie uczestnikom zjazdu - jutro zbiórka na Issakowicza. Na razie każdy wraca na swoją kwaterę.
Gdy późnym wieczorem wróciłem do domu państwa Merunowiczów, przyjęli mnie z radością, troskliwie zafrasowani całodniową moją nieobecnością. Nie przedłużając jednak rozmowy, wymanewrowałem się jak najśpieszniej do swego pokoju, by kropnąć się na łóżko. Pierwsza maksyma starego żołnierza - wyspać się dobrze przed spodziweaną robotą. Na jutro trzeba być wypoczętym, wyspanym, przygotowanym do wzięcia udziału w tym stworzonym dzisiaj nowym rozdziale historii Lwowa i Polski."[/i]
Wacław Lipiński - "Wśród lwowskich Orląt", LTW Łomianki, 2008, 16-23 s.
Osoby:
- autor Wacław Lipiński (1896-1949), obywatel "Socha", "Aleksander", podpułkownik Wojska Polskiego, doktor hab. historii, żołnierz pierwszej Brygady Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego, uczestnik obrony Lwowa i wojny polsko-bolszewickiej, historyk zmagań o niepodległość i granice II Rzeczypospolitej, dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego w Warszawie, szef propagandy podczas wrześniowej obrony Warszawy w 1939 roku, jeden z przywódców konspiracji piłsudczykowskiej w czasie wojny, działacz antykomunistycznego podziemia niepodległościowego, aresztowany przez komunistów, został w jednym z najsłynniejszych powojennych procesów pokazowych skazany na karę śmierci. Zamieniono mu ją na dożywotnie więzienie, jednak w niespełna dwa lata później zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w więzieniu we Wronkach. Na cmentarzu we Wronkach znajduje się mogiła podpułkownika Wacława Lipińskiego ze skromną tabliczką "Grób chroniony. Więzień Wronek, ofiara politycznych represji okresu stalinowskiego". Na przykładzie biografii tego mało znanego polskiego oficera można przeprowadzić wzorcową lekcję najnowszej historii Polski. http://www.waclawlipinski.pl/Biografia
- Helena Bujwidówna (Helena z Bujwidów rotmistrzowa Jurgielewiczowa) (1897-1980) - urodzona w Krakowie najmłodsza córka (miała pięcioro rodzeństwa) znanego polskiego bakteriologa, prof. Odona Bujwida, studentka Uniwersytetu Lwowskiego, komendantka żeńskiego oddziału Polskiej Organizacji Wojskowej, łączniczka walcząca z bronią w ręku w obronie Lwowa, biorąca udział razem z kolegami w krańcowo ryzykanckich wypadach, strzelec wyborowy, znana z niesłychanej wprost energii, nie zorganizowała na czas punktu sanitarnego, wolała strzelać.
- Ludwik de Laveaux (1891-1969), maturę zdał w 1911 roku w Krakowie, potem studiował architekturę na Politechnice Lwowskiej. Służył w 1 i 4 Pułku Piechoty Legionów. Od 1917 roku członek Polskiej Organizacji Wojskowej o pseudonimie "Randolf", mianowany komendantemem we Lwowie, w listopadzie 1918 r. w Naczelnej Komendzie Obrony Miasta. W dniach 3 i 4 listopada był komendantem Dworca Głównego. Zdobywał Gródek Jagielloński. 17 listopada 1918 roku podpisywał z Ukraińcami wynegocjowane wcześniej zawieszenie broni. W niepodległej Polsce dowodził I batalionem 4 Pułku Piechoty Legionów. W 1919 roku odbył kurs Wojennej Szkoły Sztabu Generalnego w Warszawie. W czasie wojny z bolszewikami był szefem sztabu 5 Dywizji Piechoty. Po ukończeniu kolejnego kursu w Wyższej Szkole Wojennej otrzymał przydział do 1 Dywizji Górskiej na stanowisko szefa sztabu. W 1929 roku objął dowództwo 2 Pułku Piechoty Legionów w Sandomierzu. W 1936 roku mianowany został dowódcą piechoty dywizyjnej 8 Dywizji Piechoty w Twierdzy Modlin. W kampanii wrześniowej walczył w Armii Modlin, dostał się do niewoli niemieckiej, przebywał w obozach w Gross-Born i Dössel. Jego syn i córka walczyli w Powstaniu Warszawskim. Od 1945 roku w 2 Korpusie we Włoszech. Po wojnie cała rodzina zamieszkała w Anglii. Pochowany na cmentarzu South Ealing. Sandomierz nadał mu swe honorowe obywatelstwo. Co ciekawe, Widmo w "Weselu" Wyspiańskiego to postać, której wzorcem był krewny generała Ludwika de Laveaux.
- Wacław Brunner (Bruner) - warszawiak, już jako uczeń gimnazjum im. Mikołaja Reja wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej. Studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Związał się z lewicą, założył Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej na UW i prowadził strajk studencki. Walczył o Lwów, a w 1920 roku walczył z bolszewikami w szeregach Pułku Obrony Warszawy stworzonego przez PPS. W 1921 r. wraz z grupą członków warszawskiego ZNMS wziął udział akcji plebiscytowej na Górnym Śląsku, a następnie w III powstaniu śląskim. Poparł zamach majowy Piłsudskiego. Od 1926 był członkiem Komitetu Centralnego Organizacji Młodzieży TUR, a w 1928 r. kandydował z listy państwowej PPS do Sejmu. Był jednym z autorów ustawy scaleniowej ubezpieczeń społecznych w 1933 r. We wrześniu 1939 r. ewakuowany wraz z ministerstwem do Lwowa. Tam aresztowany przez NKWD i wywieziony na Ural, po Układzie Sikorski-Majski w 1941 r. zwolniony objął funkcję kierownika wydziału opieki społecznej Ambasady Polskiej w Kujbyszewie. Należał do komitetu PPS. W 1942 r. odwołany do Londynu objął funkcje sekretarza generalnego Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, a następnie kierownika biura Funduszu Pomocy Polakom. Po wojnie działał dalej w PPS na emigracji. Zmarł w 1957 r.
- Wacław Denhoff-Czarnocki (1894 - 1927) - warszawiak, poeta (m.in. dopisał kilka zwrotek do pieśni "O mój rozmarynie", człowiek renesansu, żołnierz Legionów, pomysłodawca założenia klubu Polonia Warszawa. Już jako uczeń należał do organizacji niepodległościowej "Promień". Studiował w Lozannie, gdzie był członkiem tamtejszej Filarecji, a jednocześnie od 1912 roku członkiem Związku Strzeleckiego. W 1914 roku, ukończył szkołę podoficerską, obył letni kurs oficerski w krakowskich Oleandrach, gdzie 6 sierpnia 1914 został mianowany zastępcą dowódcy 13 kompanii strzeleckiej. W latach 1915 - 1918 działał w POW pod pseudonimem Szembek. W tym czasie używał także nazwiska Denhoff, które później dodał do swojego nazwiska rodowego. Wysłany w specjalnej misji do Lwowa wziął udział w jego obronie przeciwko Ukraińcom, początkowo na odcinku Domu Techników, potem dowodził odcinkiem Elektrownia. 2 grudnia, po oswobodzeniu miasta, został awansowany na porucznika piechoty, i otrzymał dowództwo 1 kompanii 6 Pułku Piechoty Legionów. 10 lutego 1919 został szefem oddziału wywiadowczego. Od 25 marca jako szef odziału informacyjnego Dywizji Litewsko-Białoruskiej walczył z bolszewikami na froncie litewsko-białoruskim. 10 maja wyznaczono go na szefa oddziału II dowództwa frontu. 15 listopada awansowano na kapitana piechoty. 10 stycznia 1920 mianowano adiutantem sztabowym. 1 kwietnia na skutek ciężkiej choroby płuc, przeszedł do dyspozycji naczelnego dowództwa, i został skierowany na urlop zdrowotny. Pomimo złego stanu zdrowia (gruźlica), zorganizował dywersję na tyłach wojsk bolszewickich na terenach Małopolski Wschodniej. Po przejściu w stan spoczynku zamieszkał w Zakopanem, gdzie uprawiał taternictwo i narciarstwo. Pochowany jest w Bydgoszczy.
- Zdzisław Tatar-Trześniowski - legionista Pierwszej Brygady, dowódca załogi obrony Lwowa w Szkole im. Sienkiewicza i dowódca w stopniu majora pierwszej Grupy Wojska Polskiego w Szkole św. Marii Magdaleny.
[img]http://blog.surgepolonia.pl/wp-content/uploads/2012/10/3.-kpt-Zdzisław-Tatar-Trześniowski-dowódca-pierwszej-placówki-polskiej-obrony-w-szkole-sienkiewicza.jpg[/img]
Ppłk Tatar-Trześniowski spoczywa na Cmentarzu Orląt Lwowskich na Łyczakowie.
- Zofia Hołubianka (Zofia z Hołubów rotmistrzowa Pacewiczowa) (1895-1979) - łączniczka wyjątkowej urody i kultury, ofiarna i odważna sanitariuszka. Po zakończeniu walk we Lwowie podjęła studia geograficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim, sportsmenka, należała do sekcji narciarskiej AZS w Krakowie, w pierwszych narciarskich mistrzostwach Polski w 1920 roku została mistrzynią Polski w biegu kobiet. Była sanitariuszką w "Kompanii Wysokogórskiej" w Tatrach, w sierpniu 1919 roku uczestniczyła w wyprawie ratunkowej TOPR-u na Czerwone Wierchy. W 1922 roku wyszła za mąż za Kazimierza Pacewicza (1895-1974), kapitana pułku ułanów Wojska Polskiego i malarza. Prowadziła badania naukowe nad pasterstwem, głównie w Tatrach, na Podtatrzu i w Tatrach Niżnich, ale także w Alpach i Pirenejach. Obroniła w tym zakresie doktorat na UJ (promotorem był prof. Ludomir Sawicki). Jest autorką wielu ważnych prac, m.in. [i]"Osadnictwo pasterskie i wędrówki w Tatrach i na Podtatrzu" [/i](wyd. Kraków,1931), klasycznego dzieła, które stanowi podstawę do wszelkich dalszych badań geograficznych i etnograficznych nad pasterstwem tatrzańskim, a ze względu na bogactwo zawartych materiałów jest też przydatne w innych badaniach tego regionu. Wybuch II wojny światowej zastał ją w Paryżu. W 1940 wraz z mężem przedostała się do Wielkiej Brytanii, gdzie uczyła przez wiele lat w angielskich szkołach średnich i była profesorem geofizyki na Polskim Uniwersytecie w Londynie. Po śmierci męża ofiarowała wiele jego obrazów do muzeów w Polsce. Zamierzała wrócić do kraju, ale tego zamiaru nie zdążyła zrealizować.
- Aleksander Skarbek (1874-1922), hrabia h. Abdank, dr, od 1914 roku działacz Centralnego Komitetu Narodowego i przywódca Narodowej Demokracji w Krakowie, członek CKN, NCN, Polskiej Komisji Likwidacyjnej, krakowski organizator odsieczy Lwowa, która w znacznej części dzięki jego zabiegom została szybko uruchomiona. W listopadzie 1918 roku w czasie walki z Ukraińcami o Przemyśl, w drodze do Lwowa przybył do tego miasta z delegacją Polskiej Komisji Likwidacyjnej (z hr. Zygmuntem Lasockim oraz posłem Grzędzielewskim). Nie mogąc przedostać się do Lwowa, zatrzymał się w Przemyślu. W dniu 17 listopada 1918 ppłk Tokarzewski w Przemyślu otrzymał od gen. Roji z Krakowa rozkaz, w którym zawarty był m.in. punkt następujący: "Hrabia Skarbek jest reprezentantem Komisji Likwidacyjnej. Gdyby się w dalszym ciągu mieszał do spraw wojskowych, co jedynie chaos i szkodę wywołuje, internować, albo pod eskortą do Krakowa odesłać". Ppłk. Tokarzewski rozkazu tego nie wykonał. Hrabia Skarbek, korzystając z tego, że miał formalne stanowisko kierownika spraw wojskowych w Komisji Likwidacyjnej, na własną rękę wydawał do Komend Powiatowych telegraficzne rozkazy przysyłania wszystkich zbywających sił do Przemyśla. 1 listopada 1918 roku hr. Skarbek zatrzymał się w Jarosławiu i jako członek Państwowej Komisji Likwidacyjnej, odebrał od PON przysięgę na wierność rządowi oraz nadał jej mandat sprawowania władzy w mieście. Rezultatem tej jego akcji było niezwykle szybkie sformowanie pierwszej grupy odsieczy, która do Lwowa dotarła 20 listopada. Odsiecz ta, wraz z którą przybył przedstawiciel galicyjskiej Komisji Likwidacyjnej, dr Skarbek, składała się z pociągu pancernego, 140 oficerów, 1228 żołnierzy, 8 armat, 79 wozów, 507 koni. W skład jej wchodzili w znacznej części ochotnicy, a zwłaszcza uczniowie ze szkół od Przemyśla aż po Żywiec i byli wojskowi austriaccy, jak Legia oficerska z Krakowa. Hrabia Skarbek objął z ramienia nowo powstałego Komitetu Rządzącego administrację Wschodniej Małopolski, w miarę zajmowania jej przez polskie wojska. W roku 1920 był członkiem Rady Obrony Państwa (od 20 lipca do 1 października, po Dmowskim), a w latach 1919-1921 był posłem na Sejm Ustawodawczy RP. Był współfundatorem Teatru we Lwowie. Zmarł w 1922. Kazał się pochować na Cmentarzu Orląt we Lwowie, przy bohaterach pól Zadwórzańskich.
- Wacław Drozdowski (1895-1977), w 1915 członek Straży Obywatelskiej i Korporacji Akademickiej Welecja, działacz Narodowego Zjednoczenia Młodzieży Akademickiej (prezes w 1920), późniejszej Młodzieży Wszechpolskiej, delegat na pierwszy zjazd we Lwowie, uczestnik walk z Ukraińcami, później uczestnik wojny z bolszewikami (1919-1920). Najbardziej znany z tego, że w roku 1926 pojedynkował się z Wieniawą-Długoszowskim. Studiował na Politechnice Warszawskiej oraz Wydziałach Prawnych Uniwersytetu Warszawskiego i Poznańskiego. Był redaktorem i publicystą licznych gazet w Warszawie i Poznaniu i wieloletnim sekretarzem głównym dziennika Narodowej Demokracji "Gazeta Warszawska". Po ii wojnie był dziennikarzem we Wrocławiu ("Naprzód Dolnośląski" i później "Słowo Polskie"), pisał głównie reportaże, zakładał Towarzystwo Miłośników Wrocławia. Zmarł tam w 1977 roku i został pochowany na cmentarzu św. Wawrzyńca przy ul. Otona Bujwida.
- J. Makowiecki - warszawiak, reprezentant Filarecji, kolega Denhoffa-Czarnockiego i Tadeusza Katelbacha - tyle o nim w tej chwili wiem. Jeszcze zaglądnę do książki Katelbacha, może tam coś więcej znajdę.
Makowiecki to zapewne temat sam w sobie, bardzo zawiły i trudny, na odrębne opowiadanie, i to raczej nie w tym wątku. Poza tym, Tadeusz Katelbach znał Makowieckiego słabo, z tego co wiem, to chyba się z nim nie kolegował.
Wspomnienia Katelbacha z listopada 1918 roku mam pod ręką. Oto one.
--
[i]W początkach października 1918 roku nadeszła propozycja, która poruszyła nas bardzo. Koledzy lwowscy zapraszali wszystkie akademickie środowiska krajowe na wspólny zjazd do Lwowa. Inicjatywa kolegów lwowskich przyjęta została w Organizacji Młodzieży Narodowej z entuzjazmem. [...] 28 października wyjechałem z Warszawy. Po drodze, w Lublinie odbyłem rozmowy ze starszymi kolegami organizacyjnymi: Z.Lechnickim, G. Orlicz-Dreszerem, W.Hedingerem i W.Czermińskim. W Lublinie oczekiwali już nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę rozsypania się austriackiej administracji okupacyjnej i przejęcia funkcji państwowych przez władze polskie. Nastrój miasta dodał nam śmiałości w przekraczaniu "granicy" w Bełżcu. Nie mieliśmy żadnych formalnych zezwoleń na jej przekroczenie. Mimo to minęliśmy budynek graniczny, pokazując zaspanemu urzędnikowi jakieś papierzyska, przypominające wszystko, tylko nie dokumenty paszportowe.
31 października koledzy lwowscy podejmowali swych gości popołudniową herbatką, która odbywała się w Domu Akademickim na ulicy Łozińskiego. Kraków reprezentowało tylko dwóch kolegów: W.Lipiński (Filarecja) i S.Lipczyński (OMN). Lwów oczywiście przedstawiał się najliczniej. Jednym z głównych aranżerów zjazdu był S.Mękarski, przedstawiciel lwowskiego Zetu, o którym to Zecie wiedzieliśmy w Warszawie, że zupełnie "zendeczał". Zarzewie lwowskie reprezentowali: E.Ruman i R.Lutman. Przyjemną niespodzianką była obecność szeregu studentów, którzy niedawno przybyli do Lwowa z uniwersytetów rosyjskich. Byli więc koledzy z Kijowa, Charkowa, a nawet z Moskwy. Kijów reprezentował czarny jak noc, bardzo wówczas lewy, Władysław Korsak. W składzie naszej, warszawskiej delegacji przyjechali przedstawiciele wszystkich ugrupowań. Filarecję reprezentowali: J.Makowiecki i W.Denhoff-Czarnocki, Zarzewie - St.Pstrokoński, Niezależną Młodzież Socjalistyczną - W.Brunner, Grupę Niezależnej Młodzieży Akademickiej - S.Lenartowicz i St.Arnold. Młodzież endecka (Narodowe Zjednoczenie Młodzieży) wybrała się do Lwowa najliczniej. Reprezentowali ją między innymi: F.Majorowicz, A.Daab, J.Rembieliński, W.Drozdowski, M.Jakubowski i jeszcze paru kolegów. Ja reprezentowałem OMN, prócz tego w sprawach organizacyjnych OMN przyjechał z grupy starszych kolegów Tadeusz Jankowski.
Herbatka odbywała się w nastroju podniecenia. Gdyśmy się bowiem schodzili Dom Akademicki zapełniony był akademikami, zarówno w ubraniach cywilnych, jak i w mundurach austriackich i legionowych. Znoszono broń. W mieście rozeszły się alarmujące pogłoski, że Ukraińcy przy pomocy Austriaków przygotowują lada godzina opanowanie Lwowa. Pod koniec herbatki nadeszły jednak wiadomości uspokajające. Gdy wraz z Mieciem Jakubowskim opuszczaliśmy około północy Dom Akademicki, aby udać się na naszą kwaterę na ulicę Fredry, nie było już ani śladu mobilizacyjnych przygotowań. Sale Domu Akademickiego były puste.
Nazajutrz o godz. 8 rano obudził nas nasz gospodarz dr Wyrzykowski słowami: "Jesteście w ruskim Lwowie". Ubraliśmy się błyskawicznie i ruszyliśmy razem na miasto. Krótkie godziny spędzone we Lwowie dawały dużo do myślenia. Otwierały oczy na ogrom trudności, które będą towarzyszyły odradzaniu się naszego państwa. Jeszcześmy sami nie odzyskali niepodległości, a już obce ręce usiłują poróżnić nas z narodem, z którym wspólnie od wieków zamieszkujemy wspólną nam ziemię. Żeby pokrzyżować plany tych obcych interwencji trzeba będzie chwycić za broń. Innego wniosku nie widzieliśmy. Przekonani o jego słuszności biegliśmy z Jakubowskim przez jeszcze nie znany nam, piękny Lwów, aby dotrzeć do Biblioteki Słuchaczów Prawa na ulicy Małeckiego, gdzie miało się odbyć otwarcie zjazdu. Na ulicach krążyły patrole ukraińskie i słychać było głosy strzałów. W Bibliotece panowało zrozumiałe podniecenie, lecz gospodarze radzili rozpoczynać obrady, wyrażając nadzieję, że wszczęte z Ukraińcami pertraktacje skończą się pomyślnie.
Wbrew głosom warszawskiego Narodowego Zjednoczenia Młodzieży i lwowskiej organizacji zetowej zostałem wybrany przewodniczącym Zjazdu. Sekretarzem wybrano koleżankę Bujwidównę z Filarecji lwowskiej. Dziś już zupełnie nie pamiętam przebiegu obrad w dniu 1 listopada, pamiętam tylko, że były bardzo chaotyczne. Nie kleiły się. Interesowały nas bardziej wiadomości o sytuacji w mieście i o pierwszych walkach między Polakami i Ukraińcami. 2 listopada po południu Zjazd przyjął tylko jedną uchwałę, w sprawie ukraińskiego zamachu, wzywającą młodzież do walki w obronie Lwowa. Mimo, że nasza uchwała była sformułowana w stosunku do Ukraińców niesłychanie powściągliwie, złożył przeciwko niej votum separatum przedstawiciel Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej z Warszawy - Wacław Brunner. Ale tegoż dnia jeszcze, podobnie jak większość uczestników Zjazdu, znalazł się na stanowisku wśród pierwszych obrońców polskiego Lwowa.
Z Tadeuszem Jankowskim broniliśmy Lwowa na odcinku Szkoły Kadeckiej. Tworzył ten odcinek wysuniętą redutę, atakowaną zaciekle przez Ukraińców od strony Cytadeli, parku Stryjskiego i Drogi Wóleckiej. Od pierwszych dni walk do pamiętnego dnia 17 listopada przechodziliśmy istotnie ciężkie chwile. Trzymaliśmy półtorakilometrowy odcinek, a ludzi było mało, śmiesznie mało. Czasem w chłodne listopadowe dnie i noce siedzieliśmy po kilkanaście godzin bez przerwy w okopach. Byliśmy stale niewyspani i wymęczeni nieustanną służbą, alarmami i wypadami. Dni mijały i obiecywane wzmocnienia nie nadchodziły. Widzieliśmy, że oddziały ukraińskie, złożone z wyćwiczonego, regularnego żołnierza austriackiego , rosną wciąż na sile. Czasem sytuacja wuglądała beznadziejnie. Nieraz zdawało się nam, że ten pierwszy chrzest bojowy będzie równocześnie ostatnim. Nie rozporządzaliśmy żadnym działem, a jedynie karabin maszynowy, umieszczony na którymś z górnych pięter Szkoły Kadeckiej, niezmordowanie pracujący w czasie ataków ukraińskich wydawał się jakąś dziecinną zabawką w porównaniu z celnym i gęstym ogniem artylerii ukraińskiej, zasypującej broniony przez nas odcinek. Artyleria ta wykurzała nas kolejno z różnych pięter Szkoły. Ledwo umieściliśmy się na drugim, już trzeba było przenosić się na pierwsze, potem na parter, wreszcie do piwnic.
[img]http://blog.surgepolonia.pl/wp-content/uploads/2012/10/31.-Czujka-przed-Szkołą-Kadecką.jpg[/i]
Lwów, listopad 1918, czujka przed Szkołą Kadecką
[i]Większą część służby spędzałem z Tadeuszem Jankowskim w okopie. Gadaliśmy o wszystkim. Robiliśmy analizy sytuacji politycznej, bez posiadania ich elementów. Zwłaszcza w pierwszych dniach walk nie wiedzieliśmy dosłownie nic, co się dzieje na świecie poza naszym odcinkiem Szkoły Kadeckiej. Ba, nie wiedzieliśmy, co się dzieje na innych odcinkach frontu. Nie wiele więcej wiedzieli nasi lwowscy koledzy zetowcy Włodzimierz Koskowski i Kazimierz Tyszka, którzy wraz z dzielną medyczką Prokopowiczówną kierowali punktem sanitarnym odcinka. Nie wiedzieliśmy absolutnie nic, co się dzieje w Warszawie. To nagłe odcięcie od wszelkich wiadomości, było czasem znacznie przykrzejsze od zmęczenia i świadomości, że jest nas mało i że pewno więcej nie będzie.
11 listopada rano odparliśmy jeden z lżejszych ataków ukraińskich, lecz wieczorem był alarm i znowu całą noc trzeba było walczyć w okopie. Byłem tak wyczerpany, że Koskowski dał mi kilkunastogodzinny urlop "na wyspanie" do Lwowa. Po raz pierwszy od tygodnia zdjąłem z siebie mundur, wykąpałem się i wyspałem w gościnnym domu zacnych , nieznanych mi przedtem ludzi pp. Krzysztofowiczów. Dostałem od nich parę gazet, które do nas nie docierały, a przede wszystkim dowiedziałem się, ku swej nieopisanej radości, że wczoraj wrócił do Warszawy Józef Piłsudski i że Warszawa jest wreszcie wolna.
Wypoczęty i podniesiony na duchu wracałem z mego urlopu na Szkołę Kadecką, aby podzielić się tymi wieściami z lwowskimi towarzyszami broni, u ktorych wraz z Tadeuszem byliśmy w dużej estymie. Nazywali nas "warszawistami w cwikierach" ponieważ obaj nosiliśmy binokle, a jeden z naszych żołnierzy - chłopiec z księgarni Altenberga, zwracał się do nas per "pan doktór". Lubiliśmy go bardzo, gdyż przy każdej okazji wyśpiewywał cały repertuar piosenek lwowskich, poczynając od popularnej "Z Cytadeli ciągną chmury".
Długo tamtej nocy rozmawialiśmy w okopie z Jankowskim o dziesiątym listopada. Powrót Piłsudskiego dawał nam spokój i wiarę, że wszystko teraz potoczy się właściwą koleją. Zacząłem nawet wierzyć w zapowiadane stale posiłki. Lecz nawet radosna wiadomość, że Warszawa jest wreszcie wolna, że stała się stolicą niepodległej Rzeczypospolitej, nie była w stanie złagodzić rozgoryczenia do losu, który sprawił, że wbrew mym najgorętszym marzeniom, byłem w tym historycznym dniu zdala od rodzinnego miasta. W ogóle wszystko układało się wbrew temu co dyktowała młodzieńcza wyobraźnia. Nie wyobrażałem sobie więc nigdy, by akt przywracający memu miastu majestat stolicy niepodległego państwa mógł się odbyć w czasie mej nieobecności. Byłem też przekonany, że tylko z Warszawy ruszać będę na wojenkę. W roli wrogów widziałem zawsze bądź Rosjan, bądź Niemców. A tu już od kilkunastu dni, jak na złość, wojuję z Ukraińcami, których nigdy przedtem na oczy nie widziałem i za wrogów narodu polskiego nie uważałem. Ani przez chwilę nie miałem najmniejszej wątpliwości, że trzeba się bić, lecz walczyłem bez wewnętrznego entuzjazmu, bez, że tak powiem, tego smaku, z jakim pospołu z kolegami prałem w Warszawie na Mokotowskiej policjantów niemieckich. A w dodatku skąpe wiadomości zasięgnięte we Lwowie głosiły, że w całym Królestwie toczą się walki z wojskami niemieckimi. Zwierzałem się z tych pretensji do losu cierpliwemu Tadeuszowi, siedząc z nim w olbrzymim, głębokim okopie na wprost Cytadeli, skąd celni strzelcy ukraińscy urządzali niebezpieczne polowania na obrońców Szkoły Kadeckiej.
17 listopada stał się datą przełomową w dziejach walk o Szkołę Kadecką. Ukraińcy postanowili za wszelką cenę zdobyć wreszcie naszą redutę. Było przepisowe, długotrwałe przygotowanie artyleryjskie, a potem ze wszech stron ruszyły do ataku bataliony piechoty ukraińskiej. Do dziś nie rozumiem, jakim cudem nie wykurzyli nas wtedy ze Szkoły, i jak się to stało, że zasileni w ostatniej chwili przez słabą pomoc, ruszyliśmy do kontrataku, zmuszając Ukraińców do opuszczenia całego parku Stryjskiego. Już po południu 17 listopada pełniłem dumnie służbę na ulicy Św. Zofii.
Od tego dnia nastrój na naszym odcinku uległ radykalnej zmianie. Wstąpiła w nas pewność, że wszystko skończy się pomyślnie. Coraz głośniej zaczęto mówić o odsieczy, która zdąża nam na pomoc. Po zwycięstwie 17 listopada liczyłem już tylko dni, dzielące nas od wyzwolenia Lwowa z nietajoną nadzieją, że zaraz potem uda się warszawiakom wrócić do Warszawy.
23 listopada wszyscy zdrowi i cali warszawiacy (część była ranna, część chorowała) wyjechali przez Przemyśl do Krakowa, a stamtąd do Warszawy. Koleżanki lwowskie zrobiły nam na pamiątkę opaski z napisem "Lwów", ktore umieściliśmy sobie na lewym rękawie płaszczów wojskowych. Dzięki tym opaskom na całej drodze do Warszawy byliśmy obiektem powszechnego zainteresowania. Pytano nas o szczegóły obrony Lwowa, o przebieg walk, a co chwila łechtał nas mile przymiotnik "bohaterski" wiązany z tą obroną.
Gdyśmy stanęli w Warszawie, czuliśmy się w roli podziwianych gwiazdorów. Odczuwaliśmy swoją wyższość w stosunku do reszty kolegów, którzy jeszcze nie zdążyli powąchać prochu. Pytaniom o Lwów nie było końca. Lecz i myśmy pytali bez końca. Zwłaszcza o 10 listopada. Bo choć rośliśmy z dumy, że dane nam było przeżyć epopeję zwycięskich walk o Lwów, jednego uparcie nie mogliśmy darować losowi, że 10 listopada nie było nas w Warszawie.
Trudno jest oddać radosny nastrój listopadowych dni Warszawy 1918 roku. Stolica była wreszcie wolna. Wiosna była w duszach, a każdy dzień przynosił wiadomość radosną, bo nad trudnościami przechodzono do porządku dziennego. Wierzono święcie, że będą pokonane bez reszty. Instynktowne skupienie się wszystkich wokół "więźnia Magdeburga" było najbardziej imponującym zjawiskiem tych niezapomnianych listopadowych dni. [/i]
Źródło:
- Katelbach Tadeusz: Spowiedź pokolenia, Wyd. Towarzystwo Przyjaciół Wilna i Grodna "Osobita", Wyd.II, Gdańsk 2001, str. 80-85.
Węgrzy :)
http://www.youtube.com/watch?v=JeD5ohzTE94&feature=player_embedded
Tradycja sięgająca XVIII wieku, a niektórzy twierdzą, że czasów wcześniejszych.
Węgrzy pomogli Polakom szczególnie w czasie Konfederacji Barskiej i po jej upadku. W kwietniu 1770 roku, kiedy wojska Iwana Drewicza w pogoni za konfederatami złupiły kościół i klasztor franciszkański w Bieczu, mordując tamtejszych zakonników, konfederaci wycofali się na węgierską wówczas Słowację, skąd zaczęli wyprowadzać akcje partyzanckie w Beskidzie Niskim i Sądeckim. Latem 1770 roku zdrada spowodowała, że Drewicz po bitwie w okolicach Wysowej zmusił Pułaskiego do wycofania się na terytorium węgierskie. Dowództwo Konfederacji znalazło się w Preszowie, który stał się siedzibą konfederackiej władzy, tzw. Rady Generalnej . To tam, w Preszowie, na terytorium węgierskim w październiku 1770 r. konfederaci ogłosili akt detronizacji Stanisława Augusta. Potem zdławił on konfederację za pomocą rosyjskich pieniędzy i korzystając z pomocy rosyjskiego wojska. Faktem jest, że po upadku Konfederacji Barskiej część konfederatów znalazła azyl polityczny na Spiszu i w Preszowie.
Koniec nastąpił w maju 1772 roku, z pierwszym rozbiorem Polski, kiedy to wojska Marii Teresy, z Bożej łaski cesarzowej rzymskiej, arcyksiężnej Austrii, królowej Niemiec, Węgier, Czech, księżnej Burgundii, Styrii, Karyntii, Krainy, wielkiej księżnej Siedmiogrodu, etc. właśnie od strony Preszowa przeszły przez przełęcz Dukielską do Galicji po swoją część tortu.
libero, dzięki za notki biograficzne ze Lwowa, o wielu szczegółach nie miałem pojęcia. Kiedy byłem w zeszłym roku na Łyczakowie, widziałem że na Cmentarzu Orląt leży 66 kobiet, w większości młodych dziewczyn. Najmłodszy poległy w walce obrońca Lwowa, Jasiu Kukawski, miał zaledwie 9 lat. Trzeba tu może dodać, o czym jeszcze nie wspomnieliśmy, że leży tam trzech lotników amerykańskich, członków eskadry myśliwskiej, walczącej m.in. przeciw armii konnej Budionnego. Amerykańska eskadra, z tego co pamiętam, liczyła 17 lotników. Byli to ochotnicy, którzy zgłosili się do Paderewskiego z propozycją pomocy odradzającej się Polsce. We Lwowie u boku Polaków walczyli też młodzi Francuzi, z których 17 poległo i było tam pochowanych. Teraz leży z nich tam tylko jeden, szczątki pozostałych rodziny zabrały do Francji.
Cmentarz jest pięknie odnowiony. To cud, bo kiedy moja babcia była z wycieczką w drodze na Kaukaz na Łyczakowie, za czasów chyba Gomułki, a może Gierka, to mogiły były zrównane z ziemią, przez środek jeździły samochody, porobiono tam jakieś magazyny, garaże, kamieniarze szlifowali płyty obok góry śmieci itd. Widziała tylko ruiny, m.in. na dole uszkodzony Łuk Chwały. Gdyby nie wiedziała, że tam pod ziemią leżą ludzie, to by się nigdy nie domyśliła. Tak traktowała cmentarze dzicz sowiecka.
Nie wiedziałem też, że płk Roja chciał aresztować hrabiego Skarbka za mieszanie się w sprawy wojskowe. Na szczęście rodowity lwowiak i przyszły generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, później, po latach wpływowy mason, nie zakceptował tej sugestii pułkownika, choć sam zajęty obroną Przemyśla wsparł starania hrabiego Skarbka i wkroczył do Lwowa z odsieczą. Tokarzewski znał życie, od kryzysu przysięgowego działał na Wschodzie, gdzie był głęboko zakonspirowanym majorem POW. Pracował w warunkach rewolucji lutowej i bolszewickiej. Był przez bolszewików trzykrotnie aresztowany. Za każdym razem wyciągał go z kryminału mający wtyki u bolszewików, kierujący PPS w Rosji Kazimierz Pużak.
Go Cha Napisał(a):
-------------------------------------------------------
> Instynktowne skupienie się wszystkich
> wokół "więźnia Magdeburga" było najbardziej
> imponującym zjawiskiem tych niezapomnianych
> listopadowych dni.
Niektórzy rozmówcy Piłsudskiego z pierwszych dni po 10 listopada twierdzili, że nie miał on rozeznania w bieżącej polskiej sytuacji, czego zresztą mieliśmy przykłady tu na forum. Nie ma się czemu dziwić. Sam Piłsudski po latach przyznał, że to była prawda. Zacytuję:
[i]Po przyjeździe moim z Magdeburga zastałem wszystkich Polaków w nieświadomości tego, co czynić należy. Każdy miał gotową receptę działania, w którą zresztą nie wierzył. Pomimo to wszyscy receptarze kłócili się wzajemnie. I ja też nie wiedziałem, ale byłem na tyle mądry, że z tej nieświadomości mojej przed nikim się nie zdradziłem. Dlatego oddziaływałem na psychikę ludzką, wpajając przekonanie, że skoro milczę, to muszę wiedzieć.[/i]
Ale lubił znać opinie wszystkich stron. O czym jeszcze nie pisaliśmy, już 10 listopada w pensjonacie sióstr Romanówien na Moniuszki 2 Piłsudski rozmawiał z doświadczonymi generałami spoza środowiska legionowego, mającymi duże rozeznanie w bieżących sprawach. Jego gośćmi byli generałowie: Tadeusz Rozwadowski kierujący sprawami wojskowymi Rady Regencyjnej i dwaj doświadczeni generałowie armii rosyjskiej: Aleksander Babiański i Jan Jacyna. Nie wspomnieliśmy też, że 11 listopada spotkał się z Wacławem Sieroszewskim, ministrem propagandy w rządzie lubelskim, Januszem Jędrzejewiczem, Tytusem Filipowiczem, a w nocy z przedstawicielami Polskiej Komisji Likwidacyjnej z Krakowa: Wincentym Witosem i Józefem Ptasiem.
Piłsudski po latach oceniał, że w listopadzie nie do końca wywiad POW stanął na wysokości zadania. Zacytuję:
[i]Drugi dzień cały, zatem 11 listopada, poświęciłem przede wszystkim na zorganizowanie choć jakiejkolwiek pomocy sobie w pierwszych moich krokach i na jakim takim zorientowaniu się w sytuacji możliwie w całym kraju. Przychodziło mi to z nadzwyczajną trudniością, gdyż najbliżsi mi ludzie raczej rozpytywali mnie, niż w czymkolwiek mnie orientowali.[/i]
Chyba instynkt polityczny Piłsudskiego podyktował mu szybko podjąć bezpośrednie kontakty ze zrewolucjonizowanymi niemieckimi oddziałami wojskowymi i Radami Żołnierskimi, zamiast pertraktacji z niemieckimi władzami. Przecież do rozmowy z przedstawicielami Soldenratu doszło już w nocy z 10 na 11 listopada. Zgłosili się oni na Moniuszki pragnąc zapewnić sobie swobodny przejazd do Vaterlandu. Piłsudski zapewnił, że da się to zrobić, ale zażądał wydania broni i lokomotyw oraz przekazania mu łączności telefonicznej i telegraficznej. Wspominał później, że po wyjściu delegatów poprosił adiutantów o podanie mu mocnej herbaty i usiadł do układania planu działania. Po latach pisał tak:
[i]Broń, lokomotywy i wagony stanowiły w tym czasie takie precjoza, że warto było zagrać na tę umowę, której nawet z pewnością nie mogę dotrzymać [...] Jedną z najbardziej dokuczliwych dla mnie myśli była, że nas okupanci mogą zostawić bez jednej lokomotywy i bez jednego telefonu, czyniąc z nas prymitywy pod względem techniki życia.[/i]
A jednak trzeba przyznać, że w pewnym ważnym listopadowym momencie wywiad POW przysłużył się Komendantowi. Miało to miejsce w nocy z 10 na 11 listopada, podczas rozmowy Piłsudskiego z Józefem Jęczkowiakiem, glęboko zakonspirowanym szefem POW w szeregach armii niemieckiej. Piłsudski postawił Jęczkowiakowi zadanie do wykonania. Chodziło o niezwłoczne "wywołanie w niemieckim garnizonie rewolucji". Należało, jak mowił, "pójść do świetlic żołnierskich, wszędzie tam gdzie gromadzą się żołnierze" i wywołać bunt. Łossowski pisze, że Jęczkowiak był gotów przystąpić do akcji za dwie godziny, czyli rano, podczas śniadania.
Dzięki wywiadowi POW, ulokowanemu w niemieckiej armii, Piłsudski mial wgląd w poczynania Rady Żołnierskiej i informacje z pierwszej ręki. Na swego oficjalnego przedstawiciela wyznaczył por.Ignacego Boernera, o czym już tu była mowa. To właśnie z Boernerem poszedł 11 listopada późnym wieczorem do siedziby niemieckiej Rady Żołnierskiej w Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu. Najpierw zapewnił Niemców, że znajdują się pod jego opieką i powrócą bezpiecznie do swoich domów. Potem mówił:
[i]Żądam od was, żebyście się zachowywali zupełnie spokojnie i nie prowokowali narodu polskiego, a wszyscy, jak jeden mąż, wrócicie do waszej ojczyzny. Obecnego tu na sali porucznika Boernera wyznaczam, jako mego oficera łącznikowego przy waszej Radzie Żołnierskiej. Do niego zwracajcie się z wszelkimi bólami i potrzebami.[/i]
Miedziński cytuje pater noster jakie dostali 29 listopada w Belwederze byli legioniści od swojego szefa, wówczas już Tymczasowego Naczelnika Państwa :
[i]Czas przed nami jest krótki i tylko wspólnym wysiłkiem możemy zadecydować na jakiej przestrzeni, w jakich granicach naszą wolność obwarujemy i jak silnie staniemy na nogach zanim dojdą do siły i pełnego głosu nasi sąsiedzi ze wschodu i zachodu. [...] A wy też nie udawajcie aniołków. Wy też nie umiecie wyjść poza partykularne pretensje i obrazy z dnia wczorajszego. Nie możecie zrozumieć, że dla mnie to co mówię nie jest teorią, ani pustym słowem. Jednego dnia przytakujecie i oklaskujecie, gdy mówię o przekreśleniu poprzednich sporów i otwarcie nowego rachunku z dniem niepodległości, a drugiego przychodzicie do mnie z pretensjami, że kogoś co wczoraj był przeciwko mnie dopuszczam do wojska i daję mu wysoką szarżę; i przynosicie mi rozmaite czarne listy. Kładziecie mi w uszy okropne rewelacje o tym, co ktoś o mnie przedwczoraj powiedział; a mnie to nic nie obchodzi, słuchać tego nie chcę i nie będę. Kto naprawdę chce mi pomóc, musi tak jak ja patrzeć w przyszłość, a zapomnieć o przeszłości.[/i]
Źródła:
- Kazimierz Kuratowski, Notatki do autobiografii, Czytelnik, Warszawa, 1981, na stronach 56-57
- Jan Molenda, Piłsudczycy a Narodowi Demokraci 1908-1918, Książka i Wiedza, 1980, na stronie 475.
- Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe: wydanie prac dotychczas drukiem ogłoszonych, KAW, 1990, t. VI , na stronie 208
- Wacław Jędrzejewicz, Janusz Cisek, Kalendarium życia Józefa Piłsudskiego, 1867-1935, t. II, Rytm, 1998, na stronach 10-11.
- Piotr Łossowski, Zerwane pęta: usunięcie okupantów z ziem polskich w listopadzie 1918 roku, PIW, 1986, na stronach 94-95.
- Bogusław Miedziński, Wspomnienia (dokończenie), Zeszyty Historyczne, nr 37, 1976, Instytut Literacki, Paryż, na stronach 143-147
No tak. Przed rozpoczęciem Kongresu w Paryżu Piłsudski zrobił wiele, żeby Polska była tam należycie reprezentowana. Jak pamiętamy, na początku grudnia Dmowski wysłał do Warszawy prof. Stanisława Grabskiego, który był, jak powszechnie wiadomo, jednym z największych krytyków Piłsudskiego w ZL-N i w Komitecie Narodowym Polskim. Jak dziś wiemy ze wspomnień Grabskiego, jego decydująca rozmowa w cztery oczy z Piłsudskim w grudniu 1918 roku w Warszawie, trwała zaledwie trzy godziny. Panowie doszli do porozumienia i ustalili, że Piłsudski uznaje Komitet Narodowy Polski w Paryżu jako przedstawicielstwo Polski na Kongres Pokojowy. Dmowski natomiast uznaje Józefa Piłsudskiego jako Tymczasowego Naczelnika Państwa, czyli prezydenta Polski z kompetencjami odpowiadającymi kompetencjom prezydenta Francji, do czasu przeprowadzenia w kraju demokratycznych wyborów.
Przed Świętami Bożego Narodzenia, dokładnie 21 grudnia, Piłsudski wystosował do Dmowskiego krótki list, następującej treści:
[i]Szanowny Panie Romanie!
Wysyłając delegację do Paryża dla porozumienia się z Komitetem Paryskim i wspólnego potem porozumienia się z Ententą, proszę Pana o ułatwienie wszelkie w pertraktacjach. Proszę wierzyć, że najbardziej chciałbym uniknąć dwoistego przedstawicielstwa Polski przed Ententą i dążę do jednolitej reprezentacji interesów Polski, gdyż wtedy tylko będą one dostatecznie uwzględnione. Tem właśnie dążeniem tłomaczyć trzeba fakt żem tak długo zwlekał z tą sprawą. Na podstawie dawnej znajomości tuszę że w tym wypadku i w tej ważnej chwili przynajmniej niektórzy ludzie, jeśli już nie cala Polska, niestety, wznieść się muszą ponad interesa stronnictw, klik i grup, do takich zaś ludzi chciałbym zaliczyć i Pana.
Proszę przyjąć zapewnienia wysokiego szacunku z jakim pozostaję.
J. Piłsudski[/i]
Do Paryża, przez Wiedeń i Berno, (co wymaga dodatkowego komentarza) wyjechali wysłannicy Piłsudskiego: Kazimierz Dłuski, Michał Sokolnicki i prof. Antoni Sujkowski.
Go Cha Napisał(a):
-------------------------------------------------------
> Do Paryża, przez Wiedeń i Berno, (co wymaga
> dodatkowego komentarza) wyjechali wysłannicy
> Piłsudskiego: Kazimierz Dłuski, Michał
> Sokolnicki i prof. Antoni Sujkowski.
Czytałem coś niecoś o tym chyba w "Uwarzam Rze Historia" więc może ja spróbuję skomentować. Nie pamiętam nazwiska, ale jakiś tajny radca ambasady polskiej w Bernie jechał wtedy do Warszawy na rozmowę z Piłsudskim i po drodze spotkał tych trzech wysłanników Piłsudskiego w hotelu w Wiedniu. Był przekonany, że Piłsudski nie jest dobrze poinformowany, skoro zawarł kompromis z endekami. Radził tej trójce poczekać w Szawajcarii, zanim sam nie rozmówi się z Piłsudskim. Oni czekali w Bernie do czasu kiedy przyszła depesza od Piłsudskiego z Warszawy, że mają realizować plan, z jakim wyjechali z Warszawy i nie słuchać nikogo po drodze.
Wielkie dzięki za wasze wpisy. Przeczytałem wszystko jednym tchem.
Bercik, jeśli o tym czytałeś, to chyba nie w miesięczniku "Uważam Rze. Historia". Czytałem wszystkie numery, było ich dotychczas siedem i nie przypominam sobie omawiania tego incydentu. Natomiast temat jest, nie przeczę, ciekawy. Przekonałem się już dawno, że są takie zakamarki historii, o których się zwykłym zjadaczom chleba, poruszającym się jedynie po powierzchni, nie śniło.
Nie ma to bezpośrednio wiele wspólnego z omawianym wątkiem, ale pośrednio owszem. W czasie wakacji studiując pasjonujący z polskiego punktu widzenia życiorys sowieckiego negocjatora w Rydze Adolfa Abramowicza Joffe'go wyczytałem na przykład w poważnych źródłach, że na jego poczynania w rokowaniach z Polską pośredni wpływ wywierał wywiad niemiecki. Pośrednikiem był bliski współpracownik Trockiego i Lenina, skierowany do dyplomacji, niejaki Wiktor Kopp - w okresie rokowań z Polską sowiecki poseł w Berlinie. Wysłał go tam Lenin już w czerwcu 1919 roku z konkretnym zadaniem i z konkretnymi kontaktami. Od początku chodziło o wspólne niemiecko-sowieckie obalenie, jak to nazywał Lenin, "polskiego przepierzenia", czyli powstałej przed pół rokiem niepodległej Rzeczypospolitej.
Kopp po przyjeździe do Berlina odnowił stare kontakty Lenina z, jak wspominał Trocki, "osobami mającymi powiązania z rządem niemieckim". We wstępnej fazie rokowań w Rydze bolszewicy biorąc pod uwagę pogarszającą się sytuację wewnętrzną w państwie sowieckim pospieszali Joffego. Wkrótce jednak, po raportach Koppa Lenin nagle zmienił taktykę i zadepeszował do Joffego, że rokowania z Polską należy od tej chwili przeciągać. O co chodziło? Uzgodniono, że rokowania trzeba tak przeciągnąć, żeby podpisanie pokoju nastąpiło po plebiscycie na Górnym Śląsku. Kopp przedstawił niemiecką propozycję nieformalnego układu Leninowi, który ją zaakceptował, by w zamian uzyskać pewne korzyści od Niemiec.
Przy okazji, kiedy obaj przyjaciele Trocki z Joffem, przy udziale Koppa zaczęli w Wiedniu w 1908 roku wydawać "Prawdę" (częściowo Joffe ją finansował ze swojej prywatnej kasy), a wydawali ją tam przez trzy i pół roku, szmuglowana ona była do Rosji m.in. przez Galicję i przez Kraków. Pobyt w Wiedniu wykorzystał Joffe na podleczenie skołatanych nerwów. Leczył się przy pomocy psychoanalizy u znanego lekarza wiedeńskiego Alfreda Adlera, który zaczął praktykę, jako uczeń Freuda, potem zerwał z mistrzem i założył własną szkołę psychologji indywidualnej. Wiktor Kopp był przez pewien okres sekretarzem "Prawdy".
Ale to tylko taka dygresja na niedzielę.
Oni od zawsze grali na wielu fortepianach na raz i nie respektowali żadnych reguł tej gry. Kilka lat później, w czasie kryzysu w Niemczech w 1923 roku, oficjalnie byli z Niemcami w dobrych stosunkach, ale po cichu wysyłali do Republiki Weimarskiej specjalnie przeszkolonych oficerów NKWD, żeby prowadzili tam krecią robotę. A Lenin sam mówił, że pokój w Rydze zawarli właściwie tylko dlatego, żeby mieć siły przeciwstawić się Wranglowi, który chłopom nadawał ziemię, więc był dla bolszewii najbardziej niebezpieczny.
Poprawka, skorygowano mnie, że to się wtedy nazywało Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije (czyli Państwowy Zarząd Polityczny, powstały w następstwie CzeKi po narodzinach Związku Sowieckiego), a później Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije (czyli Zjednoczony Państwowy itd.). NKWD już istniało, ale jeszcze nie miało tego charakteru, o którym jest mowa. Jak zwał, tak zwał, z Dzierżyńskim i Unszlichtem na czele.
Bercik:
[i]Nie pamiętam nazwiska, ale jakiś tajny radca ambasady polskiej w Bernie jechał wtedy do Warszawy na rozmowę z Piłsudskim i po drodze spotkał tych trzech wysłanników Piłsudskiego w hotelu w Wiedniu. Był przekonany, że Piłsudski nie jest dobrze poinformowany, skoro zawarł kompromis z endekami. Radził tej trójce poczekać w Szawajcarii, zanim sam nie rozmówi się z Piłsudskim. Oni czekali w Bernie do czasu kiedy przyszła depesza od Piłsudskiego z Warszawy, że mają realizować plan, z jakim wyjechali z Warszawy i nie słuchać nikogo po drodze.[/i]
I tak masz niezłą pamięć. Ten radca nazywał się Władysław Baranowski (nie mylić z młodszym od niego legionistą Władysławem Baranowskim z PPS, w latach II RP posłem, radnym Warszawy, członkiem Komitetu Obywatelskiego w czasie obrony stolicy w 1939 r.). Nominację odebrał od Piłsudskiego w połowie listopada 1918 r. i wyjechał na służbę do Berna. Pochodził z Przemyśla. Później, w II Rzeczypospolitej pracował dalej w służbie dyplomatycznej, w drugiej połowie lat dwudziestych był m.in. posłem w Sofii. Zmarł w Paryżu w 1939 roku. Jest autorem bardzo dobrej książki wspomnieniowej pt. "Rozmowy z Piłsudskim 1916-1931" (I wydanie w 1938 r., II wyd. w 1990 r.) [1]. Był też tłumaczem, m.in. przetłumaczył z włoskiego książkę Angelo Zacchi pt. "Spirytyzm i życie pozagrobowe".
Rzeczywiście chyba 22 grudnia (brakuje mi pewności co do tej daty, ale to nie takie ważne) w drodze do kraju spotkał on w Wiedniu jadących w przeciwnym kierunku Dłuskiego, Sokolnickiego i Sujkowskiego, których dobrze znał. Wszyscy oni nie byli przekonani o słuszności decyzji Piłsudskiego. Chodziło, krótko mówiąc, o "plecy" jakie ktoś robił Piłsudskiemu w kręgach francuskiego rządu. Baranowski był przekonany, że jak poinformuje o szczegółach Piłsudskiego, ten zmieni decyzję i zmodyfikuje instrukcje dla Dłuskiego, Sokolnickiego i Sujkowskiego. Nic takiego się nie stało.
Baranowski odbył zaplanowaną rozmowę z Piłsudskim, po której Piłsudski natychmiast wysłał do czekającego w Bernie Dłuskiego dwuzdaniową depeszę następującej treści: [i]"Stosować się ściśle do danych mojej instrukcji. Żadnych rad po drodze od nikogo nie słuchać"[/i] [2]. Baranowski wspomina, że Piłsudski wyjaśnił mu wtedy dokładnie swoje stanowisko i podał przyczyny dlaczego domaga się ścisłego przestrzegania swoich poleceń. Miał po prostu inną niż oni, jak to nazwał, "perspektywę całości interesów Polski". Zacytuję:
[i]"Jesteśmy zależni od aliantów, a dziś oni są panami sytuacji jako zwyciężcy. Granice Polski zależne są wyłącznie od nich. Musimy się nie tylko z nimi liczyć, ale, jeśli im już nie schlebiać, to miewać na uwadze ich prestiż, zwłaszcza prestiż Francji. Francuzi zanadto zaangażowali się w Komitet Paryski, zanadto go popierali, włożyli w to masę pieniędzy. Przede wszystkim w armię Hallera. I dlatego trzeba to uznać, a nawet pokazywać wdzięczność.[...] Niech Dmowski nas reprezentuje; rzecz nie w tym kto będzie reprezentował. Nie chodzi, kto będzie robił, lecz jak robić będzie." [/i]
Źródła:
[1] - Baranowski Władysław: Rozmowy z Piłsudskim : 1916-1931, Warszawa, wyd. Zebra, 1990, str. 47-49.
[2] - Gaul Jerzy: Na tajnym froncie. Działalność wywiadowczo-informacyjna obozu niepodległościowego w latach 1914-1918, wyd. AW CB, Warszawa, 2001, str. 377-378
rycerz:
[i]wyczytałem na przykład w poważnych źródłach, że na jego poczynania w rokowaniach z Polską pośredni wpływ wywierał wywiad niemiecki. Pośrednikiem był bliski współpracownik Trockiego i Lenina, skierowany do dyplomacji, niejaki Wiktor Kopp - w okresie rokowań z Polską sowiecki poseł w Berlinie. Wysłał go tam Lenin już w czerwcu 1919 roku z konkretnym zadaniem i z konkretnymi kontaktami. Od początku chodziło o wspólne niemiecko-sowieckie obalenie, jak to nazywał Lenin, "polskiego przepierzenia", czyli powstałej przed pół rokiem niepodległej Rzeczypospolitej.[/i]
Odpowiem w tym wątku, żeby zachowac integralność.
Swoją drogą, ciekawa jestem co to za źródła masz na myśli, bo źródłem tej informacji, do którego mieli dostęp także polscy historycy (jak profesorowie Materski czy A.Nowak), jest archiwum dawnego "Instytutu Marksizmu-Leninizmu" w Moskwie. Aktualna jego nazwa to "Rosyjskie Państwowe Archiwum Historii Społeczno-Politycznej". Jego dyrektorem jest prof. Oleg Naumow . Pod numerem sygnatury akt RGASPI 17/3/128 kryje się tam Protokół Biura Politycznego z 2 lutego 1921 r. w którym ta informacja rzeczywiście jest. Nie śledzę wszystkich wydawnictw popularnonaukowych, ale zapewne ktoś to przytoczył z tego właśnie protokołu.
Eks-mienszewik i człowiek Trockiego, towarzysz Wiktor Leontjewicz Kopp (1880-1930) - to jest rzeczywiście dobry przykład cynizmu w polityce. Zwłaszcza kiedy już został jednym z zastępców Cziczerina (obok Litwinowa). Podyskutujemy może o tym w innym wątku.
Ale na razie nie wybiegajmy naprzód. Na razie wobec braku formalnych stosunków między Republiką Weimarską a Sowietami Kopp jest w Berlinie przedstawicielem nieoficjalnym. Traktowany był jednak jak oficjalny poseł sowiecki, tym bardziej że miał doskonałe kontakty z Trockim, Leninem i swoim szefem Cziczerinem. Od początku swej misji dąży do zawarcia porozumienia, które pozwoliłoby wspólnymi siłami obalić "polskie przepierzenie".
Prof Andrzej Nowak pisze w [1]:
[i]Wchodzimy na teren niebezpiecznie bliski teoriom spiskowym. A jednak czasem okazuje się, że historyk może znaleźć i na takim terenie rudę dla swej pracy, z której powstaje obraz nie chorej wyobraźni, ale pewnego elementu politycznej rzeczywistości. Tak stało się nieoczekiwanie w tym właśnie wypadku. Otóż pracując w moskiewskim archiwum dawnego Instytutu Marksizmu-Leninizmu (czyli centralnego archiwum partyjnego) - w ogromnej kolekcji politycznej spuścizny Lenina, natrafiłem na korespondencję kierowaną w odpisie do niego właśnie - jesienią 1920 roku z Berlina. Adresatem tej korespondencji był ludowy komisarz spraw zagranicznych, Gieorgij Cziczerin. Nadawcą - Wiktor Kopp (1880-1930). Główny, nieoficjalny (wobec braku formalnych stosunków) przedstawiciel sowieckiej dyplomacji w Berlinie, zabiegał od początku swej misji, to jest od czerwca 1919 roku o nawiązanie porozumienia, które pozwoliłoby wspólnymi siłami obalić "polskie przepierzenie" między Berlinem a Moskwą. W 1920 roku się to jeszcze nie udało, co Kopp z goryczą konstatował w swych jesiennych raportach do Cziczerina i Lenina.
Po klęsce Armii Czerwonej w bitwie warszawskiej trzeba było te najbardziej ambitne plany odłożyć. 2 września Polska i Rosja Sowiecka zdecydowały się wznowić rozmowy rozejmowe, ustalając jako nowe miejsce prowadzenie tych rokowań Rygę. 16 września delegacja polska przybyła do Rygi. 19 odbyło się nieformalne spotkanie jej przewodniczącego, Jana Dąbskiego, z przewodniczącym delegacji sowieckiej, Adolfem Joffe, zaś dwa dni później rozmowy rozpoczęły się oficjalnie. Ich przebieg był jednak całkowicie nieprzewidywalny. Mogły być dla obu stron parawanem do przygotowania nowego, decydującego ataku. Armia Czerwona, koncentrująca się na ostatecznej rozprawie z Wranglem nie była jednak do takiego ataku na froncie przeciwpolskim gotowa. Ale co zrobią Polacy? Czego zażądają? Te pytania nurtowały sowiecką dyplomację i jej kierownictwo polityczne w drugiej połowie września 1920 roku najmocniej. Jak na drugi dzień po rozpoczęciu rozmów w Rydze pisał kierujący sowiecka delegacją Adolf Joffe, "można na tym gruncie długo rozmawiać, lecz nie da się osiągnąć ani szybkiego pokoju, ani też rozejmu".
I oto 10 dni później, 28 września Wiktor Kopp raportuje z Berlina w arcyważnej sprawie do Cziczerina i Lenina. Zacytujmy ten raport:
"Szanowny Gieorgiju Wasilijewiczu, Dopiero co odbyłem rozmowę z Ryszardem Kunickim [1873-1960, działacz PPSD, lekarz dywizjonu artylerii legionów, poseł na Sejm Ustawodawczy, członek CKW PPS od lipca 1920; później organizator Kas Chorych; w latach 1948-1957 członek PZPR], posłem warszawskiego Sejmu, członkiem PPS. Kunicki przyjechał do mnie w imieniu Daszyńskiego [Ignacego, wicepremiera rządu, lidera polskich socjalistów i w tym czasie głównego współpracownika Naczelnika Państwa na forum Sejmu] z propozycją przyjazdu do Warszawy na spotkanie z Daszyńskim w celu przyspieszenia rozmów pokojowych. Na moje pytanie, czego konkretnie oczekuje Daszyński od osobistego spotkania ze mną w momencie, kiedy rozmowy pokojowe są już prowadzone w innym miejscu, Kunicki odpowiedział, że, po pierwsze, Daszyński polecił mu wyjazd do Berlina tydzień temu, kiedy rozmowy się jeszcze nie zaczęły, a po drugie, jednak, według Daszyńskiego, w czasie prywatnego spotkania, w półoficjalnej rozmowie łatwiej usunąć z drogi nagromadzone z obu stron nieporozumienia i rozwiać wzajemny brak zaufania oraz, co nie mniej ważne, można od razu określić niektóre warunki pokoju, których ustalenie w oficjalnym trybie wymagałoby długich rozmów. Daszyński, wreszcie, uważa, że przekonawszy się na podstawie rozmowy ze mną o szczerości władzy sowieckiej, mógłby łatwiej i z większym sukcesem poprowadzić walkę z elementami sprzeciwiającymi się pokojowi (narodowi demokraci) i narzucić określoną taktykę delegacji [pokojowej w Rydze]. [...]
Pośrednio, ale stanowczo zauważyłem, że choć Rosja bez wątpienia pragnie pokoju, ale dla niej warunkami sine qua non są: 1) po pierwsze, rezygnacja Polski od jakichkolwiek prób realnego wznowienia w tej czy innej formie kwestii ukraińskiej, 2) po drugie, rezygnacja Polski ze współpracy z Wranglem, 3) po trzecie, wykazanie, że Polska także w dalszej perspektywie nie stanie się forpocztą Francji w jej walce z Rosją (wspomniałem o perspektywie wejścia Polski w skład 'małej Ententy'). Kunicki odpowiedział: ad primum: Polska zadowoli się faktem wzajemnego formalnego uznania niepodległości Ukrainy, 'o odnowieniu niedawnych błędów nikt już nie myśli, wszyscy zmądrzeliśmy'; poprzednia polityka 'fantazji', megalomańskich kombinacji, powinna nieuchronnie ustąpić miejsca bardziej realnym troskom etc.; ad secundum: polski rząd nie uznał oficjalnie Wrangla i nawet jego przedstawiciel, generał Machrow, nie został przyjęty przez rząd; korpus [gen. Stanisława Bułak-] Bałachowicza (około 3000 ludzi), składający się głównie nie z rosyjskich ochotników, ale z Białorusinów-katolików, stanowi część Wojska Polskiego i jako taki będzie bez zwłoki zdemobilizowany w przypadku podpisania pokoju, ewentualnie w pierwszej kolejności. Co do Sawinkowa i Machrowa, to im nie dano prawa formowania w Polsce oddziałów, ale zajmują się tylko werbowaniem, które 'ostatecznie' zostanie zakończone z chwilą osiągnięcia pokoju. Ad tertium: antagonizm wobec Czech, zaostrzony korzystnym dla Czech rozstrzygnięciem kwestii cieszyńskiej, utrudni wszelkie próby wciągnięcia Polski do wspólnej z Czechami kombinacji. Ogólnie Polska obecnie dąży, tak jak Łotwa i Estonia, do rzeczywistego, stabilnego pokoju z Rosją.
Ze swej strony Kunicki zauważył, że dla Polski 'conditio sine qua non' jest: 1. nie mieszanie się Rosji w uregulowanie kwestii granicy między Polską a Litwą, 2. nie mieszanie się w kwestię Galicji Wschodniej. Tych dwóch warunków 'żaden polski rząd nie może się wyrzec'. W sprawie propozycji Daszyńskiego, by spotkać się ze mną, odpowiedziałem wymijająco, mniej więcej w takim duchu: 1) [...] Byłoby o wiele bardziej celowe i prostsze, jeśliby Daszyński wybrał się do Rygi i tam na miejscu stworzył okazję do prywatnej rozmowy [...] Pośrednio wspomniałem, że ewentualnie, mógłby w tym celu przyjechać do Rygi ktoś z Moskwy (wspomniałem nazwiska Radka, Marchlewskiego) [...] Odmówiłem kategorycznie propozycji mojego wyjazdu do Warszawy, ale w nader warunkowej formie zauważyłem, że ewentualnie mógłbym spotkać się w neutralnym miejscu, np. w Gdańsku."
Zreasumujmy. Do kluczowego przedstawiciela sowieckiej dyplomacji w najbliższym sąsiedztwie Polski przychodzi wysłannik socjalistycznego wicepremiera polskiego rządu, proponując poważne rozmowy, w których ustalone zostałyby jak najszybciej warunki realnego pokoju między Polską a Rosją Sowiecką. W wymianie argumentów w tej kwestii widać wyraźnie, że obok kwestii ukraińskiej, właśnie sprawa ewentualnej współpracy Polski z Wranglem budziła największe obawy i zastrzeżenia ze strony sowieckiej. I widać także, że w tej sprawie wysłannik z Warszawy gotów był całkowicie uspokoić swojego rozmówcę.
Warto zauważyć, że do tej próby nowego poufnego kontaktu doszło już po ogłoszeniu przez bolszewickie kierownictwo "przecieku" w socjalistycznej prasie niemieckiej, w którym ujawnione zostały tajne rozmowy wysłanników Lenina i Piłsudskiego z roku 1919. Ten fakt może być powodem, dla którego w roli mocodawcy Kunickiego występuje jedynie wicepremier Daszyński, chroniąc - na wszelki wypadek - autorytet Naczelnika Państwa. Czy jednak socjalistyczny wicepremier miał jakiekolwiek możliwości i ambicje prowadzenia własnej polityki zagranicznej - bez wiedzy i akceptacji Piłsudskiego? Pytanie pozostaje otwarte. Podobnie jak inne, nie mniej frapujące: czy propozycja tajnych rozmów miała ciąg dalszy? Nie odnalazłem żadnych tego materialnych śladów. Poza sugestią, jaką tworzy wyjątkowa przerwa w codziennych niemal raportach Koppa z Berlina. Następny list do Cziczerina wysyła z Berlina dopiero 4 listopada. Gdzie i dlaczego sowiecki agent dyplomatyczny od zadań specjalnych zniknął po 28 września? Czy udał się na spotkanie w wysłannikami z Warszawy ? do Gdańska, lub gdzie indziej?
Nie mając na te pytania ostatecznej odpowiedzi, możemy spróbować zestawić treść raportu Koppa z tej rozmowy z przebiegiem trwających w tym czasie rokowań o rozejmie i preliminariach pokoju w Rydze. 21 września rozpoczęły się one oficjalnie, jak wspomnieliśmy wyżej. I w tym samym dniu Kunicki został wysłany do Koppa, do Berlina. Strona sowiecka po pierwszych spotkaniach w Rydze była zaniepokojona, że Polacy mogą realizować nakreślony Paryżu (jak obawiał się Lenin) plan współdziałania operacyjnego z Wranglem przeciw Armii Czerwonej. Chcąc "zmiękczyć" stanowisko strony polskiej, Trocki rzucił 26 września propagandowe hasło "dyplomaci do Rygi, Armia Czerwona na Warszawę". W istocie jednak to Wojsko Polskie było przygotowane do ofensywy i podjęło ją skutecznie w tzw. operacji niemeńskiej. 29 września (dzień po sondażowej rozmowie Kunickiego z Koppem) zdobyte zostają Pińsk, Słonim, Baranowicze.
1 października na posiedzeniu Rady Obrony Państwa wicepremier Daszyński występuje z gwałtowną filipiką przeciw "soldatesce" - czyli zwolennikom kontynuowania wojny przeciw bolszewikom. 2 października Lenin poleca Joffemu, by ten zgodził się na granicę dającą Polsce linię kolejową Lida-Baranowicze, pod warunkiem, że pokój będzie podpisany do 5 października (wbrew mitowi utrwalonemu w relacji sekretarza polskiej delegacji, Aleksandra Ładosia, w jego wspomnieniach z roku 1936 i 1937, strona sowiecka nie godziła się jednak na żadne większe ustępstwa na terenie Białorusi). Co też Joffe przekazał w tym samym dniu w poufnej rozmowie z przewodniczącym delegacji polskiej, Dąbskim. 5 października Dąbski przyjął ofertę Joffego: zgoda na kompromis w sprawie granicy w zamian za przyspieszenie rozejmu (tak, by został zawarty do 8 października).
Następnego dnia reprezentant Naczelnego Wodza, gen. Mieczysław Kuliński, złożył w tej sprawie votum separatum - jego pryncypał nie wywarł jednak w następnych dniach najmniejszego nacisku, by zmienić decyzję o błyskawicznym zawarciu rozejmu. Protestował za to gwałtownie minister spraw zagranicznych, Eustachy Sapieha, który skrytykował zwłaszcza brak w polskim stanowisku jakiegokolwiek zainteresowania uzyskaniem gwarancji, że Sowieci nie przerzucą szybko swoich wojsk z frontu polskiego przeciwko Wranglowi. Sapieha chciał przyjechać do Rygi poprowadzić dalsze rokowania - ale zatrzymał go stanowczy protest... wicepremiera Daszyńskiego (Joffe nazywa go faktycznym "przywódcą partii pokojowej" już w telegramie do Cziczerina z 5 października). Podpisanie rozejmu odwlokło się jeszcze o cztery dni - ale jedynym istotnym tego powodem były już tylko spory o wielkość polskiego udziału w rezerwach złota w byłym Imperialnym Banku Państwowym.
Rozejm zawarto 12 października. Armia Czerwona bez żadnych przeszkód mogła skoncentrować swoje siły na definitywnej rozprawie z ostatnim przyczółkiem "białej" Rosji - na Krymie. Polska była zajęta akcją gen. Żeligowskiego na Wilno i jej politycznym konsumowaniem. Czy głównym narzędziem tego niewątpliwego sukcesu dyplomacji sowieckiej, jakim było tak szybkie zawarcie rozejmu w tak ważnym momencie tak niewielkim kosztem, był Jan Dąbski i przyjęte za jego pośrednictwem oferty Joffego (ten wprost pisał do swego zwierzchnika w Moskwie, że Dąbski to pożyteczny "dureń" )? Czy przysłużył się temu sukcesowi, jak to często wskazują historyczne opracowania, najaktywniejszy członek delegacji polskiej w Rydze, Stanisław Grabski, którego "złowrogie manipulacje" miały na celu jedno tylko: ostateczne pogrzebanie federacyjnych planów Piłsudskiego? Czy też jest tu miejsce również na hipotezę o zakulisowych rozmowach, swoistych Mikaszewiczach bis, prowadzonych z inicjatywy albo Ignacego Daszyńskiego tylko, albo i samego Naczelnika Państwa?
Berlińska rozmowa Ryszarda Kunickiego z Wiktorem Koppem stanowi ślad, o który dopytywał się Mackiewicz w Lewej wolnej. Ślad, który pozwala stawiać nowe pytania o historię roku 1920 - historię, która jak zawsze, okazuje się bardziej skomplikowana od prostych schematów podręczników i propagandowych legend. Historię, o którą warto się spierać.[/i]
Prof. Nowak kończy swoje rozważania na rozejmie 12 października. Druga część Twojego wpisu dotyczy czasów późniejszych. Rzeczywiście doszło wtedy za sprawą Koppa do porozumienia niemiecko-sowieckiego, żeby rokowania w Rydze przeciągać do czasu przeprowadzenia plebiscytu na Górnym Śląsku. W Archiwum Polityki Zagranicznej Federacji Rosyjskiej w Moskwie znajduje się dokument (sygnatura AWPRF 4/25/8/5-6), z którego wynika, że Joffe był osobiście przeciwny tej decyzji Moskwy i awrócił się do Lenina o jej zmianę. Twierdził, że jego ekipa jest już wykończona fizycznie. Cytat skargi Haneckiego do Cziczerina znajduje się w pracy [2].
Źródła:
[1] - Nowak Andrzej: Lewa wolna, albo o spiskach Piłsudskiego z Leninem, Arcana, 2007, nr 2-3 (74-75), str. 184-204. (tekst referatu wygłoszonego na konferencji w Rapperswilu we wrześniu 2006 roku poświęconej pamięci Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej, zorganizowanej przez Muzeum Polskie w Rapperswilu i Instytut Książki)
[2] - Borzęcki Jerzy: Pokój Ryski 1921 roku i kształtowanie się międzywojennej Europy Wschodniej, PISM, 2012, str. 314. (tłumaczenie autora wydania amerykańskiego z 2008 roku - Yale University Press)
nie wiem czy dobrze trafiłem, ale czy organizowany jest jakiś wyjazd na Marsz Niepodległości?
Nie wiem, ja w każdym razie obchodzę w Krakowie, gdzie w zeszłym roku został wygwizdany niesławnej pamięci szef wiadomej komisji Jerzy Miller.
No to jeszcze relacja Daszyńskiego z listopada 1918.
**
W poniedziałek 11 listopada zawiadomił mnie płk Śmigły, że ma połączenie telefoniczne z Piłsudskim w Warszawie, który mówił z nim z placu Kronenberga! Poleciłem w tej chwili połączyć się z placem Kronenberga i rzeczywiście usłyszałem w telefonie głos Piłsudskiego, chociaż wydał mi się osłabionym i zmęczonym. Zapowiedziałem na wieczór mój przyjazd do Warszawy. Serce przepełniała radość z powodu uwolnienia komendanta i nadzieja, że teraz może zjednoczyć się cała Polska.
Po południu, ustanowiwszy swoim zastępcą ob. Thugutta, pomknąłem ze Śmigłym autem na Dęblin do Warszawy. W okupacji pruskiej ciemnym wieczorem co chwila zatrzymywały posterunki POW nasz samochód, a dowiedziawszy się, że jedzie lubelski minister spraw wojskowych Śmigły, meldowały z dumą o rozbrojeniu pruskich żołnierzy. Był to stereotypowy meldunek od Dęblina do Warszawy. Jeszcze na Pradze jakaś żona inżyniera uzbrojona w karabin meldowała, że Prusacy rozbrojeni, ale że most na Wiśle jest pod ogniem karabinów maszynowych. Należało to już widać do przeszłości, po przejechaliśmy przez most w zupełnym spokoju i mknęliśmy ulicami Warszawy rozkoszując się widokiem wolnej stolicy, z jej bujnym życiem tysięcy ludzi przechadzających się po chodnikach i omawiających niedawne zwycięskie walki z okupantami.
Koło godziny 10 wieczorem mogłem wreszcie powitać Piłsudskiego i jego szefa sztabu. Piłsudski miał żółtą, niezdrową cerę twarzy, wskutek szesnastu miesięcy więzienia w Magdeburgu. Był mocno zdenerwowany i bardzo zmęczony. Po długich rozmowach zdecydował, że powierza mi utworzenie gabinetu. Miał wówczas faktyczną władzę i był rzeczywistym naczelnikiem państwa, bo nie tylko regencja mu ją oddała, ale naród cały ją bez protestu uznał.
Urzeczywistniły się nasze marzenia; ukoiły się nasze tęsknoty; nie na darmo lała się krew polska, nie bez skutku pracowaliśmy dla zdobycia wolności i niepodległości Polski! Oto miałem tworzyć pierwszy prawowity rząd polski, mający rządzić w całej już Polsce, bo chociaż zabór pruski był jeszcze w niewoli, pewnym już było, że do Polski wróci i całość z nią utworzy!
Najprostszą było rzeczą dążyć do utworzenia rządu koalicyjnego. Ale położenie masy polskiej było w listopadzie 1918 roku takie, że nie można było o czymś podobnym zamarzyć. Dookoła Polski panowała zwycięska rewolucja. Rosja i Ukraina miały już od roku rząd bolszewicki, w Niemczech doszli do władzy najskrajniejsi socjaliści lewicowi (wraz z prawicowymi), na Węgrzech gotowali się do objęcia rządów komuniści. Polskie klasy posiadające skostniały w "pasywizmie", chłopi, robotnicy i patriotyczna inteligencja znajdowali się w stanie silnego podniecenia rewolucyjnego. Objęcie rządu przez kapitalistów miejskich, czy wiejskich, wywołałoby tak silne fermenty w masach, że rozumiały to nawet konserwatywne społeczne sfery w Królestwie i Galicji i nie szły do rządu.
Wojna z Ukraińcami i grożące bliskie konflikty z Rosją i z Czechami wymagały znów ofiar krwi masy ludowej. Burżuazja zaś nie dawała Polsce ani krwi, ani pieniędzy, lecz czekała tylko na chwilę, gdy przy pomocy koalicji obejmie sama władzę! Wszak minister francuski pan Pichon uznał paryski Komitet Narodowy za polski rząd prawidłowy (gouvernement regulier), a pan St. Grabski przyjechawszy z Paryża do Warszawy, kazał wywiesić na swoim hotelu francuski (!) sztandar!... Nie uznawał bowiem żadnego rządu polskiego i traktował swój kraj jako pozostający pod protektoratem francuskim. A może czynił to dla bezpieczeństwa swojej osoby?
W listopadzie koalicyjny rząd był w Polsce niemożliwym. Piłsudski pragnął tego rządu, lecz i on liczył się z przeszkodami i zdecydował się na rząd ludowy. Oczywiście, że przyszła forma państwa i cały jego układ wewnętrzny zależały od tego, kto stanie na czele narodu jako rząd i w jakim kierunku pewne zasadnicze rzeczy skieruje. Poska potrzebowała i potrzebuje silnej, zdecydowanej demokracji, jeżeli ma się oprzeć parciu sąsiada wschodniego. Monarchia w Polsce runęłaby jak domek z kart pod wpływem silnego prądu wschodniego. W przełomowej chwili nie można było mieć pod tym względem żadnych wahań. Musiałem zatem zacząć pracę nad utworzeniem rządu skrajnie demokratycznego. Nie myślę tutaj opowiadać szczegółów. Pracując po 20 godzin na dobę (portier hotelu Bruhlowskiego ręce załamywał nade mną, gdym wracał do domu o piątej nad ranem), starałem się stworzyć listę członków gabinetu. Rozumiałem, że mam do dyspozycji tylko kilka dni, bo przeciąganie się takich krytycznych momentów - tak ulubione potem w Polsce - kryło w sobie groźne niebezpieczeństwo.
Przeprowadziłem dziesiątki rozmów z mężami zaufania licznych stronnictw i wysłuchiwałem niezliczonych projektów tego, co by trzeba najpierw zrobić. Warszawa narodowo-demokratyczna sama do rządu się nie ustosunkowała, lecz myślała o tym, jakby demonstrację uczuć patriotycznych ludności skierować przeciwko rządowi. Demonstracja masowa urządzona dla uczczenia licznej delegacji poznańskiej, bawiącej z panem Korfantym na czele w Warszawie, miała ostrze wrogie dla rządu. A Lwów, ciągle jeszcze nie wyswobodzony, służył jako niezawodny jątrzący środek agitacji przeciw rządowi i Piłsudskiemu. Panu Wojciechowi Korfantemu wyprzęgano konie, oklaskiwano go i co dzień honorowano w Hotelu Europejskim. Co dnia młodzież patriotyczna szła pod balkon pana Korfantego w hotelu, po czym wracała koło placu Kronenberga, gdzie pracowałem, krzyczała: Precz z Daszyńskim! Na szubienicę! Zachodziłem w głowę, dlaczego ci tak liczni młodzi ludzie nie wdarli się do pałacu, gdzie całą "załogą" był czasami czternastoletni chłopak w garderobie?
Pewnego wieczora poszła ta gromada, wyprzęgająca w dzień konie panu Korfantemu, na ulicę Mokotowską 50, gdzie mieszkał na drugim piętrze Piułsudski, zaziębiony i gorączkujący, i wrzeszczała o odsiecz dla Lwowa, chociaż tam pod Lwowem była już niemal cała armia polska!
Rozważałem myśl otoczenia kilku takich krzykliwych zgromadzeń i kup swawolnych, odłączenia kobiet i wyrostków, a ubrania w mundury i powiezienia pod Lwów mężczyzn zrywających sobie tylko gardła w Warszawie... Ale jakoś do tego nie doszło, niestety.
Miałem poważne troski, jak dojść do kompromisu z delegacją poznańską, która wzięła na siebie sprawę całej narodowej demokracji polskiej. Złożyłem jej wizytę w Hotelu Europejskim i zaprosiłem do siebie dla porozumienia się. Rozpoczęły się długie, bezowocne niestety, rozmowy z rodakami spod pruskiego zaboru, którzy chcieli wywrzeć decydujący wpływ na rząd w Warszawie, sami doń nie wstępując, bo zabór pruski był jeszcze częścią państwa pruskiego, a oni tę zależność swoją publicznie respektowali aż do końca grudnia 1918 roku. [...]
Dyskusje te pozostawiły w mej duszy smutne wrażenie. Pierwsze zetknięcie się nasze z przedstawicielami zaboru pruskiego nie doprowadziło do zgody i doprowadzić nie mogło. Poznańczycy liczyli tylko i wyłącznie na koalicję, na przybycie jej wojsk do Polski i na rząd pod jej skrzydłami wyłoniony. Nie podzielałem tych nadziei, nie chciałem żadnego rządu mianowanego przez koalicję, a co do wojska, to właśnie wystosował Piłsudski do marszałka Focha i do Wilsona depeszę domagającą się powrotu żołnierzy polskich do Ojczyzny. W cyrkularnej zaś depeszy z 16 listopada notyfikował, jako wódz naczelny, "państwom wojującym i neutralnym" istnienie państwa polskiego. [...]
Depesze były wysyłane ze stacji telegrafu bez drutu, znajdującej się jeszcze w ręku Soldatenratu niemieckich żołnierzy, w imieniu których pertraktował z Piłsudskim podoficer-Ślązak przemawiający w imieniu Rady Żołnierskiej...
W tym to czasie zaczęła się wędrówka kroci tysięcy Niemców z "Ober-Ost" przez skrawek Polski do domu. Ruch ten odbył się bez żadnej szkody dla kraju. Po pięciu dniach pracy mogłem naczelnikowi przedstawić listę gabinetu, którego premierem miał być Moraczewski. Trzy miejsca w rządzie miały być oficjalnie zastrzeżone dla przedstawicielin zaboru pruskiego. Ministrem spraw wojskowych miał być naczelny wódz Józef Piłsudski.
Skład tego gabinetu wymaga kilku komentarzy. Oto panowie Witos i Wojda nie zjawili się, aby objąć swoje obowiązki. Stara skłonność pana Witosa ku Narodowej Demokracji doprowadziła go do roli tak dwuznacznej, że bez Narodowej Demokracji tracił wprost orientację w sprawach publicznych. Pana Byrkę zaś z wielkim tylko trudem zdołałem skłonić do objęcia kierownictwa skarbu. Kierownictwo ministerstwa spraw wojskowych objął potem pan Wroczyński, ale za niego nie ponosiłem już odpowiedzialności.
Na 16 członków gabinetu było 6 socjalistów, 4 ludowców, 4 przedstawicieli stronnictw inteligenckich, 2 kierowników apolitycznych. Spośród tych ministrów Tymczasowego Rządu Ludowego sześciu było później ministrami w innych rządach. Panowie: Witos, Moraczewski, Iwanowski, Minkiewicz, Ziemięcki i Thugutt nieraz jeszcze służyć będą Polsce na najwyższych stanowiskach. Ułożywszy taką listę zacząłem nakłaniać towarzysza Moraczewskiego, aby stanął na czele rządu. Obok wielkich zdolności i kryształowej uczciwości mego przyjaciela, ceniłem w nim nadto dwie rzeczy: zaciętą wytrwałość i fakt, że urodził się w Poznańskiem, w Trzemesznie!
Ustępując dla osiągnięcia zgody Poznańczyków, chciałem mieć też satysfakcję, że przedstawię im na premiera - Poznańczyka! I jeszcze jeden wzgląd miałem na myśli. Oto Moraczewski był niemal przez cały czas wojny naszym łącznikiem z Narodową Demokracją, do tego stopnia, że wywoływało to nawet sarkania w kołach partii. Mogłem więc sądzić, że Narodowa Demokracja przyjmie jego nazwisko z cichym zadowoleniem. Nigdy też nie mogłem później zrozumieć, dlaczego właśnie endecja objawiała takie konwulsje i paroksyzmy nienawiści przeciw rządowi Moraczewskiego.
Ale któż odgadnie drogi naszej rodzimej reakcji?
Niełatwo mi przyszło skłonić Moraczewskiego do podjęcia się roli prezydenta ministrów. Wreszcie późnym wieczorem mogłem go zawieźć do Piłsudskiego, leżącego w gorączce w łóżku. Prosiłem, aby był łaskaw rozmówić się z Moraczewskim, a ja tymczasem dyktowałem jednemu z adiutantów potrzebne dekrety i pisma. Koło 3 godziny w nocy wszystko było gotowe. Piłsudski podpisał przyjęcie mojej dymisji, nominację Moraczewskiego i skład nowego rządu. Nadto wystosował do mnie pismo osobne, dziękujące mi za pracę około zbliżenia i "przejęcia wzajemnym zaufaniem rozdzielonych dotąd synów jednej Ojczyzny". Gdyby to zbliżenie doszło było do skutku, wówczas on byłby mógł podjąć się roli prezydenta ministrów. Naczelnik państwa dziękuje mi dalej, że nie wahałem się "poświęcić swojej osoby dla dobra sprawy".
Przy tej sposobności muszę sprostować żartobliwą wersję naczelnika państwa, jakoby "kazał stanąć na baczność kapitanowi saperów Moraczewskiemu" i zmusił go do objęcia rządu. Moraczewski był z pewnością, jako inżynier, dobrym kapitanem saperów, ale do rządu wszedł z czymś więcej: z pełnym poczuciem osobistej odpowiedzialności. Około 4 godziny mogłem odwieźć towarzysza Moraczewskiego w samochodzie do domu i ucałowawszy go serdecznie, życzyć mu powodzenia w ciężkiej pracy, która go czekała. Sam zaś pospieszyłem do pałacu Kronenberga, gdzie mnie oczekiwali niczego nie podejrzewający przyjaciele. Gdy im oznajmiłem nowinę o składzie rządu , powstały głośne protesty i zarzuty, dlaczego zrzekłem się premierostwa. Ale byłem już tak morderczo zmęczony, że nie miałem zamiaru tej dyskusji prowadzić. Pożegnałem zatem liczne towarzystwo i o 6 godzinie rano zasnąłem w hotelu, nie każąc się wcale budzić. O jakże rozkosznym był ten bezterminowy spoczynek, którego nie zaznałem od 6 aż do 19 listopada! Jakże rozkoszną była przechadzka bez celu po Warszawie, jakąż swobodę odczuwałem wreszcie po tylu miesiącach i latach niedoli wojennej! Spełniły się sny młodości: po latach męki wojennej, cierpień, walk, błędów i pracy, zajadłej, zapamiętałej pracy, po tylu przejściach, po tylu upadkach nadziei wyłaniało się oto niepodległe państwo polskie z krwawego odmętu dziejów. Uczucie, które rozpierały pierś moją w tym pierwszym dniu swobody, porównać mogę tylko z tymi, które odczuwałem w gorących dniach lata 1914 roku, w początku wojny. Nie każde pokolenie może być dumne z przeżycia takich dni epokowych.
Ignacy Daszyński, Pamiętniki, t.II, Kraków, 1926, tekst ten jest częścią ostatniego rozdziału na str. 331-335.
Sznurek Napisał(a):
-------------------------------------------------------
> nie wiem czy dobrze trafiłem, ale czy
> organizowany jest jakiś wyjazd na Marsz
> Niepodległości?
O tym samym pisałęm pare postów wyżej... Odpowiedzi niestety brak, a szkoda bo w innych klubach widać mobilizacje na to jakże ważne święto. Ja jade sam, tak czy inaczej żałuje że nie pokażemy sie tam w zorganizowanej grupie, chyba że jest potajemny wyjazd...
WSZYSCY DO WARSZAWY 11.11.12
Z góry sory za post pod postem, ale to jest hicior!
HIT - (albo w sumie codzienność w wykonaniu pewnych mediów) CZYLI DZISIEJSZY TELEFON DO STOWARZYSZENIA:
TVN: Dzień dobry, nazywam się XX i dzwonię z programu "Dzień dobry TVN, czy dodzwoniłam się do Stowarzyszenia TYLKO CRACOVIA?
STC: Tak...
.
(...)
TVN: Szukamy osób, które wypowiedziałyby się jak spędza się święto 11 listopada w Krakowie. Chcemy pokazać, że tutaj jest inaczej, że będziemy śpiewać patriotyczne pieśni... Bo w Warszawie kibice organizują ustawkę.
STC: Mówi Pani o Marszu Niepodległości?
TVN: No ja słyszałam, że to będzie ustawka.
STC: A skąd ma Pani takie informacje?
TVN: Czytałam artykuł w Gazecie Wyborczej.
STC: To bardzo proszę zmienić źródło informacji...
Cześć, wygląda na to, że interesuje Cię ten temat!
Kiedy utworzysz konto, będziemy w stanie zapamiętać dokładnie to, co przeczytałeś, dzięki czemu możesz kontynuować dokładnie w miejscu, w którym skończyłeś. Otrzymasz również powiadomienia, gdy ktoś Ci odpowie. Możesz także użyć „Lubię to”, aby wyrazić swoje uznanie. Kliknij przycisk poniżej, aby utworzyć konto!
Aktualnie przeglądający (1 użytkowników)
Goście (1)