Czy czytanie książek może wyjść piłkarzowi na dobre?
TOMASZ RZĄSA: W grze nie pomaga, może nawet przeszkadza, bo człowiek zaczyna myśleć o rzeczach, o których na boisku myśleć nie powinien. Natomiast jest dobrym hobby, odskocznią od codzienności, zwłaszcza jeśli codzienność sprowadza się do kopania piłki.
Nie czuje się pan z tym hobby trochę nieswojo w środowisku piłkarskim?
Dlaczego?
Piłkarz i książka to dość rzadko widywana para.
Nie do końca tak jest. Znam wielu chłopaków, którzy grają w piłkę i znajdują czas na czytanie książek.
Niedawno Mariusz Piekarski pochwalił się w wywiadzie, że przeczytał w życiu jedną. Miała mało stron, więc czytał w szkole, na przerwie. Jakaś lektura, coś o chudym koniu.
Ja rozumiem, że i tak bywa. Ale nie lepiej już wtedy siedzieć cicho? Po co się tym chwali?
Anglik Graeme Le Saux był tępiony przez innych piłkarzy na boisku i poza nim po tym, jak pochwalił się w prasie swoją pasją czytania, zainteresowaniem sztuką. Nie miał pan takich problemów?
Nigdy. To chyba kwestia przystosowania, znalezienia swojego miejsca w grupie. Nie wołano do mnie: "Mądrala, pokaż, czy potrafisz kopnąć piłkę! ". Częściej się zdarza, że ktoś - choć rzadko koledzy piłkarze, raczej lekarz lub masażysta - zainteresuje się tym, co czytam, chce się czegoś dowiedzieć. Siadamy i rozmawiamy o literaturze.
Czyta pan wszystko, co wpadnie w ręce?
Nie lubię marnować czasu, więc staram się poświęcać go tylko tym książkom, co do których mam przeczucie, że coś mi dadzą, zostawią we mnie jakiś ślad. Jak widzę, że coś się ewidentnie do czytania nie nadaje, to się nie zmuszam.
A które zostawiły najgłębszy ślad?
Miałem taki okres w życiu, że bardzo mnie fascynowała literatura rosyjska: Tołstoj, Dostojewski. Mroczny świat ludzkiej duszy. To było, kiedy miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat i słabość do rosyjskich pisarzy pozostała do dziś. Czytałem ostatnio opowiadania Michaiła Bułhakowa, a teraz właśnie jestem w trakcie lektury "Zaproszenia na egzekucję" Vladimira Nabokova. Ale nie upieram się przy Rosjanach. Lektura np. Jonathana Carolla, Williama Whartona czy Paulo Coelho też daje przyjemność. Niedawno skończyłem "Pielgrzyma" Coelho. To trzeba znać, zwłaszcza w Polsce, kraju katolickim. Jeśli książka jakiegoś autora mi się podoba, staram się potem przeczytać wszystko, co napisał. Rzadko bywam w Polsce, więc nie jestem na bieżąco z nowościami. Kiedy przyjeżdżam na święta, kupuję cały transport książek, na następnych kilka miesięcy czytania. Ostatnio przebrnąłem przez Charlesa Bukowskiego. Wszystko, co zostało wydane w Polsce. Strasznie świntuszy, ktoś już po pierwszej stronie mógłby odłożyć, mówiąc że to paskudztwo i obrzydliwość, ale mnie się spodobało. Polecam.
Czyta pan tylko po polsku, czy również w innych językach?
Czytam jeszcze po angielsku, niemiecku i niderlandzku, ale głównie kryminały, lżejsze lektury. Żeby nie zapomnieć języka. Jak się go nie pielęgnuje, po dwóch-trzech latach sporo słów ulatuje. Widzę to, gdy rozmawiam po niemiecku z Lotharem Matthaeusem, moim trenerem w Partizanie Belgrad.
Rozumiem, że teraz intensywnie uczy się pan serbskiego?
Aż tak intensywnie nie muszę, bo serbski jest łatwy. Oczywiście - dla Polaków, bo Lothar pewnie będzie miał z nim więcej problemów. Gramatyka i słownictwo są bardzo podobne do polskiego.
Ile języków pan zna?
Oprócz wymienionych jeszcze rosyjski. Tego języka - jak wszyscy - musiałem się uczyć w szkole i nie miałem do niego wiele serca. Natomiast do nauki angielskiego od najmłodszych lat przywiązywałem duże znaczenie i to mnie różniło od rówieśników. Dla nich wówczas wyjazd za granicę, na Zachód, był pojęciem abstrakcyjnym. Nie było właściwie takiej możliwości, więc nie było i motywacji do nauki. Ja byłem w innej sytuacji, zwiedzałem świat jako piłkarz młodzieżowych reprezentacji Polski. Głupio mi było, gdy za granicą nie potrafiłem się odezwać. To mnie mobilizowało do nauki. Znajomość angielskiego bardzo się przydała w pierwszym sezonie spędzonym za granicą, po przejściu w 1995 roku z Sokoła Pniewy do Grasshoppers Zurych. W Szwajcarii grałem prawie trzy lata i nauczyłem się niemieckiego, niderlandzki to pamiątka po blisko sześciu latach spędzonych w Holandii.
Pochodzi pan z dobrej, krakowskiej rodziny. Dziadkowie byli ludźmi wykształconymi, rodzice również. Nie kręcili nosem, że zamiast studiować postawił pan na grę w piłkę?
Nie mieli nic przeciwko temu. Kiedy byłem młodszy wymagali ode mnie, żeby w szkole wszystko było w porządku, uzależniając od tego zgodę na treningi, ale mnie do nauki nie trzeba było zachęcać. Przynosiłem świadectwa z czerwonym paskiem. Koledzy w szkole nawet mieli do mnie pretensje, że uważam na lekcjach zamiast z nimi pogadać. Z domu i szkoły jechało się godzinę na Cracovię, gdzie uczyłem się gry w piłkę, więc w autobusie na kolanie odrabiałem lekcje, żeby wszystko mieć z głowy. A potem w domu miałem dużo czasu na czytanie. Po rodzicach odziedziczyłem zdolności do nauk ścisłych, ale to jednak piłka była moją największą miłością. Kiedy rodzice zobaczyli, jak pracuje z młodzieżą Cracovii trener Janusz Sputo - czyli obecnie mój teść - nie stawiali żadnych przeszkód. Pod jego okiem wygrywaliśmy wszystko w Krakowie, dwa razy sięgnęliśmy po mistrzostwo Polski juniorów. Dzięki niemu byłem podstawowym graczem reprezentacji młodzieżowych, począwszy od tej do lat 16.
Ojciec nie był przeciwny futbolowi, natomiast z tego co wiem, na fascynację rosyjskimi pisarzami patrzył z lekką dezaprobatą?
Uważał, że rosyjska literatura jest zbyt pesymistyczna. Wolał książki, które pozytywnie nastrajały do życia.
Jerzy Dudek mówi, że zaraził go pan Whartonem, więc chyba sugestie ojca okazały się skuteczne?
Już nawet nie pamiętam, co Jurkowi podrzuciłem - czy "Ptaśka", czy "Tatę", ale rzeczywiście chciałem, żeby to było coś, co się dobrze czyta. A po Whartonie aż się chce wychodzić na trening.
Wyjeżdżał pan z Polski jako chwalony przez wszystkich 21-letni napastnik, kapitan reprezentacji olimpijskiej, kapitan i najlepszy piłkarz Sokoła Pniewy. Minęło prawie dziewięć lat, z napastnika stał się pan obrońcą, a pochwały ucichły. Nie ma pan wrażenia, że pańska kariera nie potoczyła się tak jak powinna?
Samą decyzję o przejściu w 1995 r. z Sokoła do Grasshoppers Zurych uważam za dobrą. Nie wiedziałem tylko, że trener Christian Gross - ten sam, który niedawno wprowadził do Ligi Mistrzów FC Basel - potrzebował nie napastnika, a kogoś na lewą pomoc. Zgodziłem się, choć chyba rzeczywiście nie było to dla mnie wskazane, bo od dziecka grałem w ataku. Przyszły kontuzje, a gdy wróciłem do zdrowia po długiej przerwie, trener był ze mną szczery: są inni zawodnicy do gry. Wypożyczono mnie najpierw do Lugano, potem do Young Boys Berno, a w końcu za radą holenderskiego piłkarza, z którym zaprzyjaźniłem się w Grasshoppers, trafiłem pod skrzydła Fritza Korbacha, jednej z trenerskich legend Holandii. Korbach prowadził wówczas De Graafschap Doetinchem i szukał chłopaka na lewą stronę. Postanowiliśmy z żoną, że przenosimy się do Holandii, żeby spróbować czegoś nowego.
Kibice De Graafschap ciągle przyjeżdżają na mecze traktorami?
Tak, sami siebie nazwali "superboeren", czyli "superwieśniacy" i podtrzymują tradycję. Doetinchem to niespełna 50-tysięczne miasteczko, położone dziesięć kilometrów od granicy z Niemcami. Wkoło pola, ludzie żyją z rolnictwa. Tam odżyłem psychicznie, odbudowałem się jako piłkarz. Grałem czasami jako napastnik, czasami jako pomocnik. W Holandii futbol ma inną otoczkę niż w Polsce. W społeczeństwie jest większy szacunek dla zawodu piłkarza. W Polsce, jeśli w ogóle rozpatruje się kopanie piłki w kategoriach zawodu, to dopiero od niedawna. W Holandii bycie piłkarzem to profesja traktowana jak każda inna. Uważa się za oczywiste, że bliżej jej do sztuki niż do wyrobnictwa, więc przynosi tym, którzy się nią zajmują, wielkie profity. Nigdy nie odczułem zazdrości, że zarabiam więcej niż przeciętny człowiek. Z drugiej strony, nie ma jakiegoś przesadnego uwielbienia dla piłkarzy: ludzie nie krępują się, by podejść, porozmawiać.
Jest lato 1999 roku, od dwóch sezonów gra pan w De Graafschap i wtedy dzwoni inny legendarny trener, Leo Beenhakker, pytając, czy nie miałby pan ochoty pograć trochę w piłkę w Feyenoordzie Rotterdam...
Feyenoord został właśnie mistrzem Holandii, przygotowywał się do gry w Lidze Mistrzów. Takim klubom się nie odmawia. Beenhakker od razu zastrzegł, że u niego będę obrońcą. Nigdy nie grałem na tej pozycji, ale przemyślałem sprawę i zgodziłem się, bo miałem szansę grać w słynnym klubie, pod okiem wielkiego trenera, który okazał się wielki również jako człowiek. Niestety, już po roku Beenhakker odszedł, chcąc nieco odpocząć od piłki.
Po jego odejściu już chyba nigdy nie było panu w Feyenoordzie tak dobrze jak w pierwszym sezonie?
Beenhakker zawsze stał za mną murem. Choć po raz pierwszy w karierze grałem jako obrońca, i to przeciw najlepszym drużynom Europy, bo Feyenoord awansował wówczas do drugiej rundy grupowej Ligi Mistrzów, chyba nie zawodziłem, skoro przypomniał sobie o mnie trener reprezentacji. Jednak kiedy w lecie 2000 roku rządy przejął nowy trener Bert van Marwijk, już przed pierwszym treningiem powiedział, że na lewą obronę potrzebny jest mu ktoś lepszy ode mnie. Sprawdzał kolejnych piłkarzy, kupił z Rody Kerkrade Ramona van Haarena, który przychodził do nas z opinią najlepszego obrońcy ligi holenderskiej. Van Marwijk miał jednak pecha. Piłkarze, których sprowadzał, szybko łapali kontuzje i chcąc nie chcąc musiał stawiać na mnie. Oni wracali do zdrowia, ale ja grałem na tyle dobrze, że nie wypadało mu rozbijać drużyny, która wygrywała. Cały czas czułem jednak, że przypięto mi łatkę słabego punktu Feyenoordu, że na każdym treningu walczę o utrzymanie miejsca w składzie, a w meczu limit błędów mam ograniczony do minimum. Dziennikarze wiedzieli, że trener ani władze klubu nie staną w mojej obronie, więc pisząc o mnie pozwalali sobie na więcej. Boczny obrońca to łatwy cel. Rzadko bywamy bohaterami, to nie dla nas ludzie zapełniają stadiony i nie będą o nas walczyć, gdy jesteśmy niesprawiedliwie oceniani. W końcu przestałem czytać noty po meczach. Z dziennikarzami jeszcze nikt nie wygrał. Na szczęście koledzy zawsze stali po mojej stronie. Paul Bosvelt, kapitan Feyenoordu, powiedział kiedyś: "Tomasz, możesz być z siebie dumny. Mając wszystkich przeciw sobie, wywalczyłeś miejsce w drużynie".
W drużynie, która w 2002 roku zdobyła Puchar UEFA.
Grałem w 14 z 15 meczów, które doprowadziły nas do Pucharu. Tylko ja i Bosvelt rozegraliśmy tyle spotkań. Zabrakło mnie jedynie w rewanżowym meczu półfinałowym z Interem Mediolan, bo byłem zawieszony za żółte kartki. Za to w pierwszym meczu opiekowałem się Portugalczykiem Sergio Conceicao tak skutecznie, że "La Gazzetta dello Sport" uznała mnie za najlepszego piłkarza Feyenoordu. W Holandii nikt tego nie zauważył, ale to chyba właśnie temu meczowi zawdzięczam, że Jerzy Engel zabrał mnie na mistrzostwa świata do Korei i Japonii. Tam jednak nie dostałem szansy zajęcia się Conceicao - wszedłem na boisko na 20 minut przed końcem meczu z Portugalią, gdy było już 4: 0. I na tych 20 minutach skończyła się moja gra na mundialu.
Jest pan pierwszym polskim piłkarzem grającym w Serbii i Czarnogórze. Jak się żyje w tym kraju?
Dobrze. Ludzie są bardzo mili, choć mają pretensje do świata za to, że zrzucono na nich całą winę za wojnę na Bałkanach. Widać, jakim szokiem były naloty na Belgrad. Wszystko co amerykańskie - książki, muzyka, filmy - jest tu niemile widziane.
Skąd w zniszczonym kraju pieniądze na zbudowanie drużyny, która gra w Lidze Mistrzów?
Na koszulkach mamy logo szwajcarskiej firmy, wielu sponsorów zainteresowało się klubem po przyjściu Matthaeusa. Na brak pieniędzy nie możemy narzekać.
Już pan wie, których pisarzy serbskich warto czytać?
Jeszcze nie, ale różnicę w porównaniu z Holandią już widzę: tam, gdy ktoś zobaczył, że czytam "Annę Kareninę", musiałem tłumaczyć, co to za książka. Mówiłem: Tołstoj, ale to nie wyjaśniało wiele. W Belgradzie od razu wiedzieli, o co chodzi. Pod koniec powieści bohaterowie jadą do Serbii, wyzwalać ją po pięciuset latach tureckich rządów. Może dlatego wszyscy czytali. -
-
-
wywiad z Rząsą
heh ...
grunt to mieć poukładane w głowie ...
jestem jakoś dziwnie spokojny , że Tomasz zagra z Cracovią w I lidze i ...
pucharach :-)
ten facet mi naprawde imponuje. Ciekaw jestem czy by wrocil...
Tomek jestes wielki.
Niewielu pilkarzy ma tak dobrze poukladane w głowie jak nasz Rząsa i na pewno wroci do nas jak bedziemy grac w 1 lidze na 100 lecie klubui zdobedziemy z nim .... :))))
Icku, czy to Ty przeprowadzałeś ten wywiad?
-:)))))))))))))))))
Hm ...faktycznie ostatnio zapominam odnośników do literatury. Ale zrozum mnie, skrajna jesienna depresja i tylko Pasy trzymają mnie na chodzie;-)
39 dni później
[...]A kogo szuka Dyskobolia? Przede wszystkim lewego obrońcy. - Prowadzimy rozmowy, ale przed ich finalizacją nie padną nazwiska - mówi dyrektor sportowy Władysław Kowalik. - To nasza tajemnica - dodaje Radolsky. Przy okazji meczu z Anglikami mówiło się, że kandydatem do gry na tej pozycji byłby reprezentant Polski, piłkarz Partizana Belgrad Tomasz Rząsa.[...]
za:GW
Przeczytajcie "Stulecie kłamców".
icku, ale nadal nie wiemy, skąd pochodzi ten wywiad... :-))
Z Rzeczpospolitej
Cześć, wygląda na to, że interesuje Cię ten temat!
Kiedy utworzysz konto, będziemy w stanie zapamiętać dokładnie to, co przeczytałeś, dzięki czemu możesz kontynuować dokładnie w miejscu, w którym skończyłeś. Otrzymasz również powiadomienia, gdy ktoś Ci odpowie. Możesz także użyć „Lubię to”, aby wyrazić swoje uznanie. Kliknij przycisk poniżej, aby utworzyć konto!
Aktualnie przeglądający (1 użytkowników)
Goście (1)