dokładnie ten sam Guy Armando Feutchine. A odszedł szybko, bo druga strona go nie chciała u siebie, ale jednocześnie zaśpiewali za niego tyle, jakby już wtedy był tym reprezentantem.
Zresztą, był to pierwszy Murzyn w Cracovii. Potem był jeszcze niejaki Dzia Bąk ;), ale on nawet do pięt Feutchine nie dorastał. I tego tośmy się sami pozbyli (potem jeszcze coś kopał w Sandecji)
-
-
Re: Dalsze losy naszych byłych sportowców, trenerów , smakowite historyjki itp.
Ależ błyskawiczna odpowiedź !!
Dzięki steam-roller, O Encklopedio !
Wykorzystam i poruszę jeszcze jeden (niewyjaśniony dla mnie) wątek:
Na początku lat 80 Kubisztal Mirosław i Nazimek Piotr odeszli do GKS Katowice. Z tego co pamiętam, sprawa była "dziwna", co przełożyło się na intensywne śpiewy na trbunach "Na GKS Katowice szykujemy..."
Z tego okresu pamiętam odejście Podsiadły do Widzewa (tego słynnego, pucharowego).
Jak toczyły się ich losy ?
Dokładnie po spadku w 1984. Najpierw ich zdyskwalifikowano, a potem nagle znaleźli się za małe pieniądze w GKS-ie.
Kubisztal grał tam kilka lat i wyjechał na saksy do Szwecji. Po powrocie (jeszcze w zeszłym roku) był grającym trenerem w jakiejś wiosce pod Tarnowem
Nazimka wywalono (za rozrywkowość) z GKS wcześniej, grał w Okocimskim (m.in. przeciw Cracovii jak poprzednio weszliśmy do II ligi), a co teraz się z nim dzieje nie wiem
Podsiadło najszybciej z nich zakończył karierę (bo był z nich najstarszy, choć tyljko o rok starszy). On wogóle przestał grać, wrócił do Krakowa i ma jakiś biznes. Był 2 lata temu na spotkaniu w Enigmie, czasem go widzę na meczach, a nawet na hokeju czasem jest.
s-r....o ile dobrze pamiętam to za Nazimka i Kubisztala dostaliśmy autokar.....przynajmniej takie słuchy chodziły wtedy.
Była duża złośc, że ich wtedy puścili....jejku, to już tyle lat...
mieliśmy dostać autokar, dostaliśmy jakiegoś grata i 2,5 mln zł (a za samego Kubisztala Unii Tarnów pół roku wcześniej zapłaciliśmy 3 mln zł). Tzn. tyle dostał klub, a ile dostali "działacze" uczestniczący w tym megaprzekręcie - tego już nie wiem. Wtedy GKS był jednym z trzech najbogatszych polskich klubów - stary Dziurowicz już umiał tego dopilnować.
A słuchy chodziły takie, że przekazany przez GKS autokar był rzeczywiście luksusowy, tyle, że... trafił gdzie indziej.
To, że ich puścili moglo wywołać złość, ale musieliśmy ich puścić. Bo obaj wyraźnie zapowiedzieli, że grać w Cracovii nie chcą. Jakby ich zatrzymano na siłę to mielibyśmy... to co teraz :(.
Tyle, że należało ich sprzedać z zyskiem, a nie ze stratą
Moja babcia wynajmowała pokój w mieszkaniu dziewczynie Nazimka. Od niego miałem swój pierwszy pasiasty proporczyk. No i odznakę.
Jak dobrze pamiętam Podsiadło tez odszedł od nas w atmosferze małego skandalu. Najpierw zwiał razem z niespełnionym talentem Lizończykiem ( ktos go jeszcze pamieta? chłop ani jednego gola w oficjalnym meczu nie strzelił, a taki miał byc dobry:-)) do Stali Mielec. Po kilku dniach wrócił do nas na chwile ( jedynie Podsiadło do dzis pamietam tytuł bodaj w tempie: "powrót syna marnotrawnego"), a potem był Widzew i jakaś niższa liga niemiecka.
nie po kilku dniach, a po roku. Ze stalą trenował wraz z Lizończykiem po spadku z 1 ligi (tytuł w PS "Markowie trenują w Stali"). A to drewno z Victorii doskonale pamiętam. Potem wrócił i grał jeszcze prawie cały rok, potem dopiero poszedł do Łodzi (po kolejnym spadku)
Być może rok choc wg mnie nieco mniej ( przecież Podsiadło nie zagrał ani minuty w Mielcu!) zresztą, wiesz z perspektywy czasu rok to jak kilka dni:-)
Z tym graniem u nas przez rok po spadku raczej napewno nie do końca tak, jako, że chyba jako II- ligowiec ( po spadku w 1984r.) graliśmy jesienią w Pucharze Polski z Widzewem właśnie ( porazka 1-2 chyba) i spiewaliśmy mu jako że grał w barwach Widzewa już: "Marek gdzieś ty poszedł"!!!:-)
A Lizończyk strzelił gola, ale w sparingu z Legią:-)
P.S. Co do sprzedaży Nazimka i Kubisztala to pamietam , że w tempie , albo dzienniku podawali cenę 22 mln za tę dwójeczkę:-)
Nigdzie nie napisałem, że grał w Mielcu - trenował tam tylko kilka dni i wrócił. A co do reszty - może masz i rację. Ale na pewno zagrał jeszcze kilka meczów w II lidze, w tym z Resovią u nas - razem z bratem. Może odszedł po jesieni, bo mecz PP z Widzewem był już po zakończeniu rundy.
Podobnie jak Dybczak, który zagrał pierwsze 4 czy 5 meczów w II lidze, a potem znikł i odnalazł się w gumiokach.
A ceny w gazetach pojawiały się różne. 22, potem 16, potem 8, a na koniec do kasy klubu wpłynęło 2,5 mln, na co są dokumenty
a pamietacie tego megatrenera Mikulskiego, co Pasy 2 miechy trenowal
i jeden remis dowiozl?
za to z WISŁĄ (Kraków)
Marek Podsiadlo trenuje teraz juniorow w Borku :) Od 2 dni :)
W Fakcie ;) pisza cos,ze Stawowy moze pojdzie do Jagielloni za Nawalke i, ze ma poparcie el_monety ;)
Po dzisiejszych pogaduszkach z ludzmi z Groclinu w przerwie meczu
napisze tak
Napewno toczyly sie rozmowy na lini Drzymala-Stawowy
A Liczka na bank wylatuje...
Ani Groclin ani Jaga. CHELSEA!!!:-);-):-) w najgorszym wypadku Borussia Dortmund:-) juz sie go doczekac nie mogą
5 dni później
hah to mało juz sie przytula i nowak doczekac nie moga jak beda 1szymi transferami, i wtedy ani rosicky ani Dede nie moga byc pewni miejsca w skladzie;d
W nawiązaniu do ostatnich przygód Krzysztofa Przytuły z trenerem Mikulskim pozwolę sobie zacytować fragment wspomnień Stanisława Mielecha, w którym opisuje on postać znakomitego piłkarza Pasów Ludwika Gintela.
-o-o-o-
Ludwik Gintel rozegrał w Cracovii 325 spotkań, a w reprezentacji Polski dwanaście. Był zawodnikiem, którego forma nigdy nie ulegała większym wahaniom, toteż za jego czasów Cracovia nigdy nie przegrywała w wyższym stosunku bramek. Wśród naszych obrońców nie wahałbym się go postawić na pierwszym miejscu.
Ludwik był najbardziej lubianym zawodnikiem z drużyny dla swojego humoru, który nie opuszczał go nawet w najcięższych momentach na boisku. Był ulubieńcem trenera Pozsonyego, którego umiał świetnie naśladować.
W Cracovii istniał taki dobry zwyczaj, iż w czasie przerwy na zawodach Pozsony wypraszał z szatni wszystkich przygodnych gości i następnie z zawodnikami omawiał przebieg gry, dając im wskazówki jak ją mają dalej prowadzić, aby uniknąć zauważonych przez niego błędów.
Gdy trener wyszedł już z szatni, Ludwik w tym samym tonie i tym samym naśladowanym co do złudzenia głosem dawał nam swoje wskazówki:
"- Herr Popiel, ich bitte Sie um Alles. Alle Balle unbedingt fangen !!".
"- Panie Kotapka, na miłość boską, nie chodź pan ciałem na przecownika!!"
"- Panie Kogut, pan dzisiaj ma pecha, bo pan się nic nie rusza. Próbuj pan go przełamać!"
"- Panie Sperling, za dużo pan dzisiaj odbija piłek głową, szkoda pańskiej cennej głowy!".
Dodać należy, że komizm jego przemówień leżał i w tym, że Kotapka ważył niewiele więcej nad 50 kg i nie mógł nawet marzyć o grze na siłę, a Sperling nigdy nie splamił się odbiciem piłki głową. Kto grał w piłkę nożną i przeżywał momenty zdenerwowania na ważnych zawodach, ten potrafi ocenić, jakim odprężeniem nerwowym były błazeństwa Ludwika i jak dobrze na nas działały.
Na wyjazdach Ludwik błaznował bez przerwy. Przychodził na przykład do znanego z roztargnienia Tadzia Synowca, gdy ten był zatopiony w rozmowie i mówił poważnym tonem:
- Tadziu, przepraszam cię, źle włożyłeś kapelusz. Tyłem do przodu. - Dziękuję ci - mówił mu Synowiec i nie sprawdzając odwracał dobrze nałożony kapelusz. Po jakimś czasie Gintel przychodził do niego z tą samą uwagą i Tadzio znów odwracał kapelusz.
Kawały Ludwika nigdy nie były przykre. Jeśli jednak ktoś na to zasłużył, potrafił przygadać bardzo ostro. Byłem raz świadkiem takiej historii.
W lecie 1919 roku przyjechał do Krakowa Wiener Sport-Club, drużyna należąca do pierwszej klasy austriackiej. Czasy powojenne, dla Austrii chude, więc wiedeńczycy po pierwszym meczu, który przegrali 0:3, chętnie zgodzili się na pozostanie w Krakowie przez tydzień i rozegranie jeszcze dwóch spotkań. Chętnie, bo w Polsce wówczas żywności nie brakło, więc w restauracji Pollera mogli najeść się do syta.
Na wspólnym komersie po jednym z meczów któryś z wiedeńczyków usiadł między mną i Ludwikiem. Kelner podał nam barszcz w filiżankach.
- Was ist das? - zapytał Ludwika nasz sąsiad, nawiasem mówiąc nie wyglądajacy na gentlemana.
- Barszczyk - objaśnił go Gintel uprzejmie - barszczyk z buraczków.
- Was? Die Ruben. In Wien die Ruben essen nur die Kuhe.
- So? - zdziwił się Ludwik i słodkim głosem dorzucił uwagę - also im Wien die Kuhe wissen besser, was gut ist.
Jak każdy z drużyny, ja też miałem z Ludwikiem przeprawę. 1 października 1916 roku Gintel debiutował w pierwszej drużynie Cracovii na meczu z Pogonią Lwów (2:0 dla Cracovii) na pozycji obrońcy. Ja grałem wówczas w pomocy. Ludwik, który nie miał jeszcze rutyny, przetrzymywał piłkę i zaplątywał się w jakieś wózki, które mogły się źle skończyć. Powiedziałem mu wtedy: "- Co ty wyrabiasz? Ja się ciebie boję bardziej niż przeciwników."
Aby mnie udobruchać Ludwik poczęstował mnie potem kawałkiem kury, którą mu matka dała na drogę. Zjadłem, bo czego bym wówczas dla kolegi nie zrobił, ale Ludwik później odgrywał się na mnie za ten kawałek kury aż do końca mojej kariery w Cracovii. Z kawałka - zrobił całą kurę, a że był papla powiedział o tym dziennikarzom. Kura dostała się na łamy prasy sportowej. Jeszcze po drugiej wojnie światowej redaktor Hig przypomniał ją w Warszawie w felietonie o dawnych zawodnikach. Sądzę, że jedynie o kurze Henryka IV, króla Francji, pisano więcej niż o tamtej.
Te wspomnienia sa gdzies wydane drukiem? Wspaniala opowiesc.
Owszem. Wspomnienia Stanisława Mielecha z przedmową dr J. Lustgartena zostały wydane w maju 1957 roku w wydawnictwie "Sport i Turystyka". Tytuł to "Gole, faule i ofsaidy".
A poniżej słowo od Autora:
[i]Praca niniejsza jest książką o polskim piłkarstwie. Złożyły się na nią wspomnienia, rozważania teoretyczne i felietony. Piszę w niej o osobach, które się przyczyniły do powstania i rozwoju piłkarstwa w Polsce oraz o stosunkach, osiągnięciach i ciekawszych wydarzeniach w tej dziedzinie sportu. Książka zawiera również szereg analiz gry wybitniejszych zawodników, a w przypisach czytelnicy znajdą nieco statystyki piłkarskiej. Z braku innych źródeł tę ostatnią opracowałem na podstawie danych nieoficjalnych ogłaszanych w periodykach sportowych na przestrzenii kilkudziesięciu lat; dlatego możliwe są w nich nieścisłości.
Warszawa, 1 maja 1956 r. Stanisław Mielech[/i]
Przed ważnym i trudnym meczem, przytaczam ku pokrzepieniu serc.
-o-o-o-
Po moim debiucie w I drużynie Cracovii powstał problem pod jakim nazwiskiem mam grać. W owych czasach był zwyczaj, iż do biletów wstępu na zawody dodawano bezpłatnie program, w którym podawano skład drużyn. Był to dobry zwyczaj, bo popularyzował drużynę, lecz niezbyt bezpieczny dla uczniów szkół gimnazjalnych, których obowiązywał zakaz należenia do klubów. W moim gimnazjum nie potrzebowałem obawiać się naszego Cachla, profesorowie Kowalikowski i Rozmus mieli również postępowe poglądy na sport, ale inni mogli zaszkodzić mając w ręku "corpus delicti" w postaci programu z wydrukowanym moim nazwiskiem. Taki Synowiec nie potrzebował się niczego obawiać, gdyż był najlepszym uczniem w gimnazjum, ale ja miałem opinię ucznia, który gdy tylko może, broni się przed nadmiarem wiedzy. Podobnie było z Kałużą, który trochę wcześniej ode mnie zaczął swą karierę w I drużynie Cracovii.
Postanowiono w klubie, że obaj mamy grać pod pseudonimami. Chrzciny miały przyjemny przebieg. Wiceprezes klubu dyr. Jan Wierusz-Kowalski wziął mnie i Kałużę do cukierni Maurizziego i tam ustaliliśmy, że Kałuża będzie występował pod nazwiskiem naszego "ojca chrzestnego" jako "Kowalski", a ja jako "Wieruski" od przydomka Wierusz. "Chrzciny" oblaliśmy kawą z kremem. O naszych nowych nazwiskach klub zawiadomił red. Sperbera z I.K.C. oraz innych sprawozdawców sportowych. Odtąd na programach i w sprawozdaniach występowałem jako "Wieruski". Tak było aż do wybuchu wojny.
Być w Krakowie graczem I drużyny Cracovii - to była już pewna pozycja. Zawodników I drużyny otaczała powszechna sympatia i to we wszystkich sferach społecznych. Raz zdarzyło mi się po zakończeniu "kompletu" w szkole tańców Gruszczyńskiego odprowadzać nocą moją tancerkę do domu. Nagle na ciemnej ulicy zastąpiła mi drogę banda łobuzów. Miałem być ukarany za spacer z panną na ich "terenach łowieckich". Sytuacja stawała się niebezpieczna, gdy nagle jeden z łobuzów poznał mnie i zawołał: "Chłopcy, to pan Wieruski z Cracovii!" Zamiast walki na pięści wywiązała się rozmowa na tematy piłkarskie. Ku zdumieniu mojej towarzyszki banda "darząc mnie życiem i zdrowiem" pożegnała nas jak najuprzejmiej. Samo imię Cracovii gwarantowało pod Wawelem nietykalność.
Wpływy Cracovii sięgały do szkół gimnazjalnych, a nawet na Uniwersytet Jagielloński, gdzie wykładali jej członkowie honorowi, lub członkowie zarządu klubu jak prof. prof. Rozwadowski, Jachimecki, Dziurzyński, Stach i inni.
Na jednym z rygorozów prawniczych nie byłem pewny wyniku egzaminu z prawa cywilnego u prof. Gołąba. Gdy zmartwiony stałem w westibulu czekając na ogłoszenie wyniku, podszedł do mnie prof. Dziurzyński i zapytał z uśmiechem:
- Cóż to Cracovia zdaje egzaminy?
- Tak jest panie profesorze i martwi się wynikiem z prawa cywilnego.
- Niech się pan nie martwi - odrzekł profesor - widziałem pana w sali egzaminacyjnej i zaglądnąłem do księgi rygorozów. Dostał pan "sufficiente".
Miałem później w życiu pewne osiągnięcia na różnych polach pracy, ale żadne nie zjednało mi takiej przychylności ludzkiej, co kopanie piłki w barwach Cracovii. Pamiętano mnie jako piłkarza. Melchior Wańkowicz pisząc w swej książce "Wrzesień żagwiący" o wypadkach pierwszych dni września 1939 roku w Gdańsku i o męczeństwie Polaków wspomniał o mnie w słowach następujących: "Przywieziono do Victoria Schule i działaczy polskich. Do naczelnego inspektora ceł dra Mielecha (znanego w swoim czasie piłkarza) strzelano przy aresztowaniu, pobito jeszcze przed przywiezieniem do Victoria Schule, stawiano pod ścianą z rękami w górę przed plutonem egzekucyjnym itd"
Nawet córka moja skorzystała z popularności ojca, bo gdy w wiele lat później zasiadła na "Ujocie" do egzaminu z prehistorii, to prof. Jamka przeczytawszy w indeksie jej nazwisko zaczął egzamin od colloquium z prehistorii... Cracovii.
W tym kopaniu piłki było jednak coś - jak mówił dr Jordan. To coś wykazało swoją wartość jeszcze po drugiej wojnie światowej. Zniszczone przez hitlerowców boisko Cracovii nie nadawało się do użytku, a pieniędzy na remont nie było. Zarząd klubu zwrócił się przeto do bywalców meczowych (nawet nie członków!) z prośbą o datki. Efekt był nadzwyczajny. Cracovia mogła rozpocząć odbudowę nowego boiska.
Gdy się grało w pierwszej drużynie Cracovii, to już w dalszej karierze sportowej wszystko szło jak po maśle. Kilkakrotny wybór do reprezentacji Krakowa, udział w reprezentacji Galicji przeciwko Morawom (31 sierpnia 1913 r.), złoty sygnet od klubu za setny mecz w I drużynie Cracovii, wreszcie czerwona koszulka z białym orłem na piersi na pierwszym międzypaństwowym meczu Polska-Węgry (18 grudnia 1921 r. w Budapeszcie) - oto szczytowe osiągnięcia i ukoronowanie mojej kariery sportowej.
Najbardziej wzruszający był dla mnie moment, gdy na boisku MTK w Budapeszcie zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. Nigdy na meczach międzypaństwowych nie mogę bez wzruszenia słuchać hymnu państwowego i zawsze wracam myślą do tamtej chwili. Romantyczna, pionierska era polskiego piłkarstwa, kończyła się po powstaniu Państwa Polskiego. Dalsza moja kariera potoczyła się normalnym torem dzisiejszych piłkarzy.
Oto moje życie i dzieło piłkarskie. Jeżeli nie wszystko co czyniłem w "bezgrzesznych latach" było najmądrzejsze, jeżeli moje wyczyny piłkarskie nie posiadają zalet wychowawczych i nie można ich stawiać za wzór młodzieży to... przepraszam, że byłem młody.
- Stanisław Mielech: "Gole, faule i ofsaidy" - wyd. Sport i Turystyka, Warszawa, 1957.
#######
Opinia o Stanisławie Mielechu autorstwa jego kolegi z boiska - Józefa Kałuży [źródło: Tygodnik "Raz dwa trzy", cytowane w książce St. Mielecha]:
Stanisław Mielech jest najstarszym przedstawicielem typu kombinacyjnego gry. Od roku 1912 czynny w Cracovii. Razem z Poznańskim tworzyli dwójkę której specjalnością było zamęczenie przeciwnego pomocnika krótkimi podaniami i zmianą pozycji, by później bez przeszkody popisywać się "kawałami" technicznymi, jakich repertuar Mielecha sporo posiadał. Sławne jego biegi z piłką, które zjednały mu przydomek "maszynka", kończyły się podaniami nadzwyczaj precyzyjnymi.
Pełna pomysłowości gra Mielecha nie była nigdy mechaniczna. Świetny wykonawca pomysłów taktycznych współgraczy, umiał - jak nikt inny - sam chodzić z piłką ku bramce, by tuż przed nią wyłożyć partnerowi piłkę do ostatecznego ulokowania w siatce. Wyjątkowe kwalifikacje Mielecha pozwalały mu być również dobrym łącznikiem i kierownikiem ataku.
Cześć, wygląda na to, że interesuje Cię ten temat!
Kiedy utworzysz konto, będziemy w stanie zapamiętać dokładnie to, co przeczytałeś, dzięki czemu możesz kontynuować dokładnie w miejscu, w którym skończyłeś. Otrzymasz również powiadomienia, gdy ktoś Ci odpowie. Możesz także użyć „Lubię to”, aby wyrazić swoje uznanie. Kliknij przycisk poniżej, aby utworzyć konto!
Aktualnie przeglądający (1 użytkowników)
Goście (1)